Mamą jestem od ponad dwóch lat. A że skłonności depresyjne ze mnie wychodzą raz na jakiś czas, początki macierzyństwa do łatwych nie należały. Na szczęście istnieje w moim domu Mąż, który stanął na wysokości zadania i wspierał mnie intensywnie przez pierwszych parę miesięcy (teraz wspiera mnie nadal, aczkolwiek widząc, że sobie radzę, intensywność zmalała :)). Dzięki niemu czasem przestawałam płakać.
Przede wszystkim po urodzeniu Matyldy okazało się, że jest wiele rzeczy, na które absolutnie nie byłam przygotowana. I nikt mi o nich nie powiedział! Dlaczego nikt mi o nich nie powiedział?! Zmowa milczenia, niech mnie drzwi ścisną. Do tej pory panuje - wszystkie znane mi baby będące matkami, nie mówią o kilku podstawowych rzeczach - dla mnie akurat dosyć istotnych - które niestety w początkowym okresie odbierają macierzyństwu wiele magii i piękna. Może jakbym była bardziej przygotowana psychicznie, to lepiej by mi poszło...? Choć przypuszczam, że wiele jest kobiet, którym po prostu te rzeczy nie przeszkadzają. No dobra, ja o niedogodnościach macierzyństwa mówię wszystkim babom pytającym mnie o opinię, przy czym zaznaczam od razu, że nie chcę nikogo zniechęcać do planowanego (lub nie) potomstwa, bo generalnie to bycie mamą (rodzicem w ogóle) jest super. Gorące wyznanie, jak na mnie, bo ja dzieci nigdy nie lubiłam, co mi zresztą do tej pory zostało. Oczywiście moje dziecko jest najlepsze, najpiękniejsze i najbardziej genialne na świecie :), dzieci znajomych całkiem dobrze toleruję, a do reszty nie podchodzę i nie dotykam :).
No dobra - wracam do tematu.
Przede wszystkim - zmęczenie. Brak snu, brak ochoty na cokolwiek, marzenie, żeby się położyć, zamknąć oczy i niech się wszyscy ode mnie odczepią. Brak snu, brak snu, brak snu. Legenda głosi, że są niemowlęta bezproblemowe, które na przemian śpią i jedzą i nie wymagają dwudziestocztrogodzinnej uwagi. No cóż, Matylda nie była takim dzieckiem. Byłam wniebowzięta, gdy wróciłam do pracy, bo tam naprawdę mogłam trochę odpocząć. W sensie takim, że mogłam się napić kawy i mieć pięć minut dla siebie.
Bolą piersi - bolą, bo są pełne mleka, bo spuchły, bo dziecko nie umie ssać, a zanim się nauczy trochę czasu minie, albo bolą, bo mleka nie ma, a Młoda akurat jest głodna i ssie coraz mocniej. Przeszłam wszystkie etapy. Poza Młodą na moje piersi miał także oko mój Mąż. Warczałam nieprzyjacielsko. Wytrzymał to mężnie. Okazało się, że karmienie piersią dla mnie wcale nie było przyjemne. Poza tym produkcja mleka szybko u mnie siadła i próbowałam odciągać, żeby ją wznowić. To też bolało. Legenda głosi, że są dzieci przy karmieniu których można spokojnie poczytać książkę. Cóż, mogę to jedynie skomentować szyderczym śmiechem. Ha, ha, ha! Dobra, mleko mi wyszło, przerzuciłam się na sztuczne, piersi zaczęły dochodzić do siebie.
Przewijanie - obrzydliwa nie jestem, tzn. nie brzydzę się rzeczy jakoś szczególnie, ale jednoznacznie mogę stwierdzić, że do zmiany pieluch nie bardzo się nadaję. OK, przyszła rutyna, dałam jakoś radę, chociaż w sytuacji biegunkowej zdarzało mi się siedzieć na środku pokoju i płakać rzewnymi łzami. Z dumą stwierdzam, że i tak jestem w tym lepsza od Męża. Mąż do zmiany pieluchy z nawaloną kupą najchętniej ubrałby się w sterylny kombinezon i maskę gazową:). Podziwiam mamy sprzed epoki pampersów, bo jakbym miała jeszcze prać, gotować i prasować tetrę, to by mi chyba łez zabrakło. Wygodna jestem, wiem :)
Płacz - nasze dziecko głoś ma donośny. Na wysokie "c" wchodzi bez problemu i potrafi je utrzymać dłuższą chwilę. To nie ułatwia opieki, naprawdę. Musiałam się nauczyć pełnego ignorowania jej płaczu (samego płaczu, a nie jej potrzeb i przyczyn złego humoru), bo zatyczki do uszu nie działały :). W pewnym momencie naszego wspólnego życia musieliśmy dokupić mocniejsze głośniki do monitora, bo nie dało się usłyszeć w telewizji nawet reklam, o skupieniu na filmie nie wspomnę.
Jestem brzydka - uczucie okropne. Nie jestem jakąś super pięknością, ale przed ciążą cycki miałam fajne, tyłek zaokrąglony, a brzuch z grubsza płaski. W ciąży też się czułam nieźle, bo brzuszek jakiś taki ładny był i podobno uroku mi dodawał, chociaż pod koniec było mi już za ciężko. Po porodzie (ostatecznie cesarka) z brzucha zwisał mi fałd skórny o powierzchni stu milionów metrów kwadratowych, cycki obwisły od karmienia, a trzy czwarte ciała miałam w rozstępach. Cera, która nigdy nie była moją mocna stroną, teraz nie nadawała się już do niczego. Zaakceptowanie siebie i próba powrotu do dawnej sylwetki trwają do tej pory, choć po ponad dwóch latach jest już nieźle :). Ja wiem, że wszystkie modelki, aktorki i piosenkarki, już dwa miesiące po porodzie wyglądają kwitnąco i mają płaski brzuch. Ale one mają coś jeszcze - pieniądze, za które opłacają nianię, prywatnego trenera oraz kucharza oraz czas na odpoczynek - baaaardzo ważny czynnik. Zwykła mama przeważnie nie ma żadnej z tych rzeczy, ponadto czasu nie ma za grosz. Uprzedzam wszystkie "brzuszki", że przez pierwszy miesiąc po porodzie wygospodarowanie dwóch minut na umycie zębów będzie problemem.
Frustracja - towarzyszy mi do tej pory. Wynika ze wszystkich rzeczy wymienionych powyżej, oraz z wewnętrznego poczucia winy, że się nie sprawdzam, jako matka, bo przecież wszystkie inne mamy na pewno sobie lepiej radzą ode mnie. Tak wewnętrznie wiem, że radzę sobie świetnie, ha, ha!, moje dziecko jest szczęśliwe, a to że czasem coś jest niewyprane, czy nieugotowane, nie stanowi końca świata.
Miłość - ciąża, poród (ciężki, ale uff, mam to już za sobą), bach! pokazują mi maleństwo... Uczucie nie do opisania. Odkryłam nowy rodzaj miłości, który przepełnił mnie doszczętnie. Po czym przestało działać znieczulenie i nastała szara rzeczywistość z kupami, płaczem, brakiem mleka, bólem i tym podobnymi atrakcjami. I nagle zastanawiam się, gdzie ta miłość mi uciekła? Czy ja naprawdę kocham to maleństwo? Bo wszystkie czynności wykonuję jakby mechanicznie. I nagle przychodzi taki dzień, że maleństwo zaczyna stroić minki, rozszerza oczy i się uśmiecha. Raz, drugi, coraz częściej. I to są chwile, które pozwalają przetrwać trudne początki. I wiem, że ja kocham ją, a ona mnie :)
Nostalgia - tęsknię za czasami, kiedy byliśmy z Mężem tylko we dwoje (no troje - kot jeszcze), kiedy mogliśmy robić totalnie NIC i nikogo to nie obchodziło, mogliśmy robić zakupy w całodobowym Tesco o drugiej w nocy, bo wcześniej nie było czasu, mogliśmy wsiąść w samochód i jechać na wycieczkę w nieznane, mogliśmy chodzić na imprezy, mogliśmy SPAAAAć w weekend do południa, mogliśmy swobodnie w domu rzucać mięsem, mogłam nadużywać alkoholu kiedy chciałam.... Te czasy nie wrócą. Wiem, pogodziłam się z tym. Jestem zadowolona i szczęśliwa ze stanu obecnego. Ale tęsknoty z duszy nie wyrzucę...
Strach - przeogromny, czasem paraliżujący, ale dla mnie najczęściej motywujący. Strach o córeczkę, o to że ją stracę, że coś się stanie, że gorączka może tym razem oznaczać poważną chorobę, że spadnie z huśtawki, że się utopi w wannie, strach o wszystko..... On jest, nic z nim nie zrobię. Pewnie będę się już o nią bała całe życie.
Mam nadzieję, że jeśli przeczyta te wypociny jakaś przyszła mama z dzidziusiem w drodze, to nie będzie zdegustowana i przerażona. Po prostu - pewne rzeczy w życiu nie są łatwe, trzeba przez nie przebrnąć. Na pocieszenie dodam filozoficznie, że nic nie trwa wiecznie, a sam fakt posiadania dziecka wiele wynagradza. Zwłaszcza uśmiechniętego dziecka :)
Uwielbiam przychodzić do Młodej wieczorem po dobranocnego cmoka i słyszeć wyszeptane do ucha zdanie: "Kocham Cię mamusiu".
P.S. Impulsem do wypocin własnych był artykuł: http://dziecko.onet.pl/54654,4,4,tajemnice_macierzynstwa,1,artykul.htm
[...] już w tym temacie uzewnętrzniałam się szerzej, ale chciałam jeszcze raz powrócić. Trochę matek wśród moich [...]
OdpowiedzUsuń