Pewnego dnia postanowiliśmy mieć dziecko... Tak nas naszło, stwierdziliśmy, że nie jesteśmy coraz młodsi, trzydziestka się zbliża, co prawda nadal nie jesteśmy obrzydliwie bogaci (parę lat temu założyliśmy sobie, że właśnie tacy będziemy :)), bogaci również nie jesteśmy, na szczęście nie jesteśmy także obrzydliwi... Te wszystkie przemyślenia skłoniły nas do pomysłu na potomka.
No więc odstawiłam antytabletki i zaczęliśmy czekać. Złośliwcom od razu prostuję, że w słowie "czekać" zawarty jest również seks. Generalnie zdaję sobie sprawę, że nie jestem wiatropylna.
Wracając do tematu - tak sobie czekaliśmy, czekaliśmy i czekaliśmy oraz czekaliśmy i nadal czekaliśmy .... i jakoś nic. Pewnego dnia doszliśmy do wniosku, że skoro czekanie samo w sobie nie działa, a w naszym życiu poza permanentnym brakiem pieniędzy w ostatnim czasie, brak też dobrej atmosfery, bo trudne chwile przeżywaliśmy (i ze sobą i ze światem zewnętrznym), to chyba dziecko nie ma sensu, lepiej odpuścić, ja pójdę do lekarza po nowe tabletki i trochę na razie wyluzujemy. Plan był świetny, poza tym, że nie za bardzo miałam wtedy kasę na tego lekarza i tabletki... I wtedy właśnie: !!!crash, boom, bang!!! zaszłam w ciążę.
Jak tylko na teście ciążowym pojawiły się dwie różowe kreseczki, wylałam wiadro łez z rozpaczy, następnie podzieliłam się wiadomością z Lubym, po czym wylałam wiadro łez - tym razem szczęścia (nie pytajcie - nastroje kobiet w ciąży zmieniają się drastycznie i w błyskawicznym tempie), a potem obdzwoniliśmy najbliższą rodzinę. Rodzice Lubego stwierdzili, że oni to już dawno się domyślali (prorocy, he, he), a od moich dostaliśmy zjebkę, że nie powiedzieliśmy dzień wcześniej u nich na obiedzie (tłumaczenie, że test ciążowy zrobiłam pięć minut temu, więc i tak ich szybko informujemy jakoś ich nie przekonał). Palmę pierwszeństwa w reakcji na dobra nowinę oddaję jednak Buni (moja babcia, energiczna, okrągła pani koło osiemdziesiątki, z lekką sklerozą, za to mistrzyni ciętej riposty). Otóż Bunia dobrą nowinę skwitowała jednym słowem: "Wpadliście?" Ręce mi opadły, bo z Lubym spikneliśmy się jakieś osiem lat wcześniej, trzy już mieszkaliśmy ze sobą, słowo "wpadka" raczej do sytuacji nie pasowało...
Ale jak tak sobie później o tym myślałam, to Bunia miała jednak rację. Bo zaszłam w momencie, kiedy właśnie postanowiliśmy, że zachodzenie nie ma sensu. Czyli wpadłam... Przenikliwa kobieta z tej mojej Buni.
A piszę o tym, bo parę dni temu odwiedził nas kumpel, który między innymi napomknął, że jemu z żoną jakoś to robienie potomka nie wychodzi już ze dwa lata, albo więcej. My też próbowaliśmy prawie rok... Bo wiecie, kiedyś oglądałam występ takiego komika - Mitch Fatel mu było, dosyć zabawny (jak ktoś chce na YT chyba da się go znaleźć, choć za tłumaczenia na polski nie ręczę). I Mitch sprzedał publiczności taką ciekawostkę - że tak naprawdę to w miesiącu są tylko dwa dni, w których można zapłodnić kobietę. A w zasadzie półtora, po drugiego dnia po południu bramy zaczynają się zamykać :). I jak zaczynam o tym myśleć, to chłopak w zasadzie ma rację. Z tych powiedzmy dwóch dni w miesiącu robią się 24 dni w roku. Na 365 dni w całości to trochę mało, nie uważacie? Statystycznie rzecz biorąc, uprawiając seks w dowolnym dniu roku, mamy około 6,5% szans na zajście w ciążę.
Nam się udało, chyba przez to, że przestaliśmy próbować. Może miałam jakąś blokadę psychiczną? A co ma powiedzieć mój kumpel, któremu też zegar bilogiczny cyka, jego żonie zwłaszcza, frustracja rośnie i ciągle i nadal nic.
Ja jakoś nigdy nie chciałam mieć dzieci, nie fascynowały mnie, nie bawiły, uczucia macierzyńskie zaspokojało posiadanie Kreski (hmm, posiadanie w jej przypadku nie jest dobrym słowem - jesteśmy członkiniami jednego stada :)). Mąż musiał mnie dosyć długo namawiać. Teraz za Matyldę dałabym się pokroić i absolutnie nie żałuję tej decyzji (poza tym, że czasami tęsknię do życia przed). Ale co bym czuła, starając się bezowocnie przez parę lat o dziecko, przychodząc do znajomych, patrząc na ich pociechy... Może by mnie w ogóle to nie ruszało, a może zaczęłabym dostawać świra na tym punkcie?
Tak mi po prostu przykro, ze względu na kumpla, bo fajny z niego człowiek jest i żonę ma fajną i co ja mam mu powiedzieć, w takiej sytacji? Żeby się przestali starać, tak jak my? I samo przyjdzie? Obawiam się, że to nie jest recepta dla każdego.
No więc odstawiłam antytabletki i zaczęliśmy czekać. Złośliwcom od razu prostuję, że w słowie "czekać" zawarty jest również seks. Generalnie zdaję sobie sprawę, że nie jestem wiatropylna.
Wracając do tematu - tak sobie czekaliśmy, czekaliśmy i czekaliśmy oraz czekaliśmy i nadal czekaliśmy .... i jakoś nic. Pewnego dnia doszliśmy do wniosku, że skoro czekanie samo w sobie nie działa, a w naszym życiu poza permanentnym brakiem pieniędzy w ostatnim czasie, brak też dobrej atmosfery, bo trudne chwile przeżywaliśmy (i ze sobą i ze światem zewnętrznym), to chyba dziecko nie ma sensu, lepiej odpuścić, ja pójdę do lekarza po nowe tabletki i trochę na razie wyluzujemy. Plan był świetny, poza tym, że nie za bardzo miałam wtedy kasę na tego lekarza i tabletki... I wtedy właśnie: !!!crash, boom, bang!!! zaszłam w ciążę.
Jak tylko na teście ciążowym pojawiły się dwie różowe kreseczki, wylałam wiadro łez z rozpaczy, następnie podzieliłam się wiadomością z Lubym, po czym wylałam wiadro łez - tym razem szczęścia (nie pytajcie - nastroje kobiet w ciąży zmieniają się drastycznie i w błyskawicznym tempie), a potem obdzwoniliśmy najbliższą rodzinę. Rodzice Lubego stwierdzili, że oni to już dawno się domyślali (prorocy, he, he), a od moich dostaliśmy zjebkę, że nie powiedzieliśmy dzień wcześniej u nich na obiedzie (tłumaczenie, że test ciążowy zrobiłam pięć minut temu, więc i tak ich szybko informujemy jakoś ich nie przekonał). Palmę pierwszeństwa w reakcji na dobra nowinę oddaję jednak Buni (moja babcia, energiczna, okrągła pani koło osiemdziesiątki, z lekką sklerozą, za to mistrzyni ciętej riposty). Otóż Bunia dobrą nowinę skwitowała jednym słowem: "Wpadliście?" Ręce mi opadły, bo z Lubym spikneliśmy się jakieś osiem lat wcześniej, trzy już mieszkaliśmy ze sobą, słowo "wpadka" raczej do sytuacji nie pasowało...
Ale jak tak sobie później o tym myślałam, to Bunia miała jednak rację. Bo zaszłam w momencie, kiedy właśnie postanowiliśmy, że zachodzenie nie ma sensu. Czyli wpadłam... Przenikliwa kobieta z tej mojej Buni.
A piszę o tym, bo parę dni temu odwiedził nas kumpel, który między innymi napomknął, że jemu z żoną jakoś to robienie potomka nie wychodzi już ze dwa lata, albo więcej. My też próbowaliśmy prawie rok... Bo wiecie, kiedyś oglądałam występ takiego komika - Mitch Fatel mu było, dosyć zabawny (jak ktoś chce na YT chyba da się go znaleźć, choć za tłumaczenia na polski nie ręczę). I Mitch sprzedał publiczności taką ciekawostkę - że tak naprawdę to w miesiącu są tylko dwa dni, w których można zapłodnić kobietę. A w zasadzie półtora, po drugiego dnia po południu bramy zaczynają się zamykać :). I jak zaczynam o tym myśleć, to chłopak w zasadzie ma rację. Z tych powiedzmy dwóch dni w miesiącu robią się 24 dni w roku. Na 365 dni w całości to trochę mało, nie uważacie? Statystycznie rzecz biorąc, uprawiając seks w dowolnym dniu roku, mamy około 6,5% szans na zajście w ciążę.
Nam się udało, chyba przez to, że przestaliśmy próbować. Może miałam jakąś blokadę psychiczną? A co ma powiedzieć mój kumpel, któremu też zegar bilogiczny cyka, jego żonie zwłaszcza, frustracja rośnie i ciągle i nadal nic.
Ja jakoś nigdy nie chciałam mieć dzieci, nie fascynowały mnie, nie bawiły, uczucia macierzyńskie zaspokojało posiadanie Kreski (hmm, posiadanie w jej przypadku nie jest dobrym słowem - jesteśmy członkiniami jednego stada :)). Mąż musiał mnie dosyć długo namawiać. Teraz za Matyldę dałabym się pokroić i absolutnie nie żałuję tej decyzji (poza tym, że czasami tęsknię do życia przed). Ale co bym czuła, starając się bezowocnie przez parę lat o dziecko, przychodząc do znajomych, patrząc na ich pociechy... Może by mnie w ogóle to nie ruszało, a może zaczęłabym dostawać świra na tym punkcie?
Tak mi po prostu przykro, ze względu na kumpla, bo fajny z niego człowiek jest i żonę ma fajną i co ja mam mu powiedzieć, w takiej sytacji? Żeby się przestali starać, tak jak my? I samo przyjdzie? Obawiam się, że to nie jest recepta dla każdego.
Komentarze
Prześlij komentarz