Przejdź do głównej zawartości

Straszne słowo na D...

Kropla drąży skałę i pomalutku, powolutku przebije ją na wylot, wleje się do kielicha goryczy i w końcu go przepełni.
Wczoraj przepełnił się mój kielich. Może to kwestia zmęczenia, może choroby, ale wczoraj nie wytrzymałam i to okropne słowo na D wróciło.
Depresja. Stan, w którym każda myśl boli, a każda wykonywana czynność nie ma absolutnie żadnego sensu. Gdyby nie to, że oddychanie jest podświadome, pewnie przestałabym wciągać powietrze.
Po co mi to? Przecież na co dzień umiem sobie psychicznie radzić z problemami. Aż przychodzi taki dzień, że już nie potrafię. Że tak naprawdę nic nie potrafię. Pamiętam dni, kiedy brałam w pracy urlop na żądanie i dwa dni potrafiłam przeleżeć schowana pod kołdrą. Nie chcąc egzystować. Taki jest problem w depresji, że ja tak naprawdę chcę żyć, chcę odczuwać, chcę chłonąć świat. Ale mnie to przeraża, nie ogarniam, ten stan zamyka mi chęć robienia czegokolwiek, sprawia tylko ból i wywołuje poczucie bezdennej rozpaczy. Jakbym słyszała Anię z Zielonego Wzgórza. Chociaż ona chyba używała określenia "otchłań rozpaczy".
Po co mi to? Pytam się ponownie? Czy człowiek ma mało w życiu standardowych i niestandardowych problemów, żeby jeszcze musiał się mierzyć ze swoja własną głową, która tworzy jakąś szarą beznadziejną breję, która przesłania mu świat?
Kiedyś przeczytałam słowa jakiegoś mądrego psychiatry, który stwierdził, że świadomość tego, że się ma depresję jest pierwszym krokiem do jej przezwyciężenia. A gówno! Mnie jakoś ta świadomość nie pomaga. Po prostu dół jest przytłaczający i hamujący moją jakąkolwiek chęć działania. Fakt, że rano zwlekam się z wyra, zamiast chować pod kołdrą i liczyć kapiące łzy wynika tylko z tego, że jest Matylda. Niestety fakt, że jest, nie dodaje mi pokrzepienia w tym momencie.


A właściwie stała się wczoraj mała, może niewiele znacząca rzecz. Jednak obudziła ona moje wewnętrzne poczucie strachu o to, że wszystkie decyzje, które podejmujemy w życiu, nawet takie malutkie, determinują przyszłość naszą i naszych bliskich, a nawet obcych ludzi.
To, że pewnego dnia zaśpię, może sprawić, że spiesząc się do pracy spowoduję wypadek samochodowy, albo wychodząc z domu później niż zwykle poślizgnę się na schodach, które Pani Dozorczyni w moim bloku właśnie umyła, i może złamię nogę.
Ale równie dobrze mogę złamać nogę wcale nie przesypiając budzika, w zupełnie innych okolicznościach. To, że gdzieś się zagapię, albo zagadam przez telefon może spowodować, że czegoś innego nie dopilnuję. I coś się komuś stanie. Ale coś się może komuś stać, nawet jak będę czujna. Beznadziejna taka świadomość, że wcale nie mam na nic wpływu. Z drugiej strony gdzieś tam w środku mam takie wewnętrzne przekonanie, że to bzdura i jednak moje czyny mają wpływ na resztę wydarzeń. To z kolei rodzi poczucie odpowiedzialności, które mi ciąży okropnie.


Ja wiem, że to takie rozważanie egzystencjalne o niczym, bo przecież zależności między różnymi zdarzeniami jest nieskończenie wiele. Ale jest to niestety jakaś moja schiza życiowa, zwłaszcza w kontekście Matyldy. Każda rzecz, którą robię może mieć skutki w jej przyszłości. Jakieś ciężkie to dla mnie brzemię.


Dzisiaj smęty straszne, ale niestety także po to jest ten blog. Rodzaj ekshibicjonizmu, który ma mi pomóc ułożyć wszystko po kolei we własnej głowie. Na sesje terapeutyczne u psychiatry mnie nie stać.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Robię coś, co jest strasznie nudne, ale jednak z tyłu głowy lata mi słówko: satysfakcja - ot taki dylemat

Wiecie, jak to jest? Pewnego dnia zachciewa się takiej babie leniwej, ale też takiej, co to potrafi się zaprzeć i zacisnąć zęby, no więc zachciewa się nagle babie wyjść z kuchni i zrobić coś ekscytującego.  Ekscytacja poza kuchnią może objawiać się w wyniku posmarowania ryjka rano kremem nawilżającym "na noc", tudzież poza domem - jazdą komunikacja miejską bez ważnego biletu, albo jazdą samochodem bez dokumentów, przy czym oba te zdarzenia muszą być wykonywane świadomie, bez świadomości, że się tych rzeczy nie ma, nie ma ekscytacji... No wiecie, taka baba przykładowa mogłaby wymieniać i wymieniać różne przykłady życia na krawędzi, ale podam jeden. Biegi przełajowe z przeszkodami. Takich imprez w całej Polsce jest wbrew pozorom całkiem sporo, zeszłej jesieni znalazłam jedną, mieliśmy rodzinnie pojechać, zobaczyć, jak takie "cóś" wygląda na żywo, żebym na wiosnę 2018 mogła się mentalnie przygotować i zacząć startować.  Widocznie jednak zachłysnęłam się tym

Zakręcenie życiowe - poziom fyfnosty

Co robi idiotka, jak ma za dużo spraw na głowie i nie ogarnia? Przytula kolejny problem i kolejną rzecz do załatwienia, bo jak nie ogarniam, to może jestem po prostu źle zorganizowana?... Ktoś zna z autopsji? Efektem zakręcenia są sytuacje lekko komiczne, we mnie wzbudzające niepokój, jednakże stanowiące świetny materiał do anegdotek... Otóż.... Budzi mnie rano budzik, natarczywie i stanowczo. usiłuję z zamkniętymi oczami wymacać telefon, żeby wyłączyć te irytujące dźwięki, które wbijają mi się w mózg. Myślę sobie "O rany, ale jestem niewyspana. Poziom zmęczenia na oko czwartkowy." Więc wstaję ucieszona myślą, że jutro piątek, piąteczek, piątunio, a potem weekend, więc może trochę odpocznę, gdy nagle, strzałem znikąd, życie uderza mnie w potylicę i rodzi się we mnie - bynajmniej nie błogie - uświadomienie czasoprzestrzeni. Laska, weekend się właśnie skończył, jest poniedziałek 6 rano, świat przed tobą stoi otworem... Oka, ale dajcie mi chwilę, przynajmniej otworzę oc

Zmiana daty

Muszę przyznać, że ostatnie dni minionego właśnie roku spędziłam tak jak chciałam - leniwie... No, może gdybym nie miała dziecka, repertuar filmowy dobrałabym inaczej, ale mówi się trudno i ogląda się dalej, chociaż szczerze powiedziawszy taka "Koralina" na-ten-przykład, to mną lekko wstrząsnęła. W Święta Młoda dostała od dziadków puzzle - dwa razy po 500 elementów. Szybkie obliczenia dały mi nadzieję, że jeden obrazek powinien się zmieścić na takim małym stoliczku, który mieliśmy do dyspozycji w naszym pokoju w Dziczy. Nieważne, że dwudziesta minęła, że Młoda powinna iść spać, że może by jej książkę poczytać... nie-waż-ne!. Ja kocham puzzle i nie układałam ich ponad 10 lat! Te z "My little pony"i "Księżniczkami Disney'a" się, proszę Państwa, nie liczą... Postanowiłam nadrobić zmarnowane lata. Mąż i dziecko postanowili mi pomóc i musiałam tłumić warczenie, że ja chcę SAMA!!!! - no przecież wspólna, rodzinna zabawa, nie będę znowu taką zołzą, dla nic