Pojechaliśmy wczoraj razem z Lubym po pracy odebrać Młodą od dziadków. Przy okazji załapaliśmy się na częściowy obiadek. Młoda w drodze powrotnej padła w samochodzie, odmówiła samodzielnego wejścia do domu, a w mieszkaniu nie pomogły żadne gilgotki, smyranie, zyrbyty i tym podobne... Młoda śpi, koniec, kropka. Ledwo ją z sukienki wytrząsnęłam i przeniosłam do łóżka.
Może to zasługa upałów, może mniejszej ilości snu w weekend, a większej ilości wrażeń, a może to kwestia tego, że wracając z dziadkami z przedszkola Dusiak zaliczyła zabawę na czterech różnych placach zabaw. W każdym razie po raz pierwszy od długiego czasu byłam w domu o osiemnastej (jak na nasze standardy życia to całkiem wcześnie), dziecko mi nie wisi na nodze, nie muszę robić obiadu i w związku z tym doznałam szoku. Bo jest tyle rzeczy, którymi mogłabym i powinnam była się zająć, korzystając z takiej niesamowitej okazji, że ... zaległam na kanapie z książką, mając wszystko w głębokim poszanowaniu. No dobra, zrobiłam pranie. Amen.
Niestety niezbyt długo nacieszyłam się wolnym wieczorem, bo Matylda obudziła się przed ósmą, zdezorientowana i jakby trochę rozgorączkowana. Na wszelki wypadek dostała trochę syropu, obejrzała jedna bajkę, poczytałam jej książkę i poszła spać znowu, ale ja już wolny wieczór miałam z głowy, bo zrobiła się dziewiąta. Nie pisany mi widocznie relaks.
Komentarze
Prześlij komentarz