Przejdź do głównej zawartości

Kobiety pewnie zrozumieją, panów proszę o wyrozumiałość

Wczoraj w ramach wykonywania obowiązków służbowych musiałam odwiedzić salon jednego z operatorów sieci komórkowych. Się nastałam i naczekałam, ale jakoś postanowiłam to zdzierżyć. W końcu - w kontakcie akurat z TYM operatorem po iluś tam latach, przyzwyczaiłam się, że za każdym razem trzeba czekać, a załatwienie czegoś od ręki graniczy z cudem. Po czterdziestu minutach czekania na swoją kolej, zaczęłam się delikatnie mówiąc irytować, zwłaszcza że chciałam załatwić malutką sprawę wymagającą wydrukowania jednego świstka i złożenia dwóch podpisów. Konsultant miał czas podejść do mnie, gdy jego klienci wybrzydzali nad fyfnastym modelem telefonu, ale odmówił załatwienia mojej sprawy w tak zwanym "tymczasie". Mam czekać. I tak naprawdę, to wkurzyła mnie w tej całej sytuacji właśnie jego postawa, nie to, że nie chciał mnie obsłużyć poza kolejką - bo przecież nie miał takiego obowiązku - tylko ta jego maniera pana i władcy, który będzie wskazywał palcem nam maluczkim, gdzie ich miejsce... Przez czterdzieści minut nasłuchałam się bzdur, które opowiadał klientom od fyfnastego telefonu i ja, szczerze powiedziawszy, na ich miejscu, po tych jego idiotycznych tekstach oraz tonie kłamstw, które im naściemniał, rozniosłabym mu w drobny mak to biureczko, przy którym siedział, a także to obok też, jakbym miała dobry rozpęd.


Stwierdziłam, że jest za ciepło, żeby się denerwować przez obcego idiotę, bo ja na głupotę reaguję alergiczną wysypką, więc sobie poszłam, w końcu to nie jedyny salon w mieście. Podjechałam więc do innego centrum handlowego, w którym, jak mi się wydawało ten operator też powinien stacjonować. Okazało się, że tylko mi się wydawało, tzn. salon kiedyś był, teraz jest w nim jakiś inny sklep. Zrezygnowana posnułam się do wyjścia, a przy wyjściu sklep z butami. I tu następuje opowieść zasadnicza. Z góry uprzedzam, że czytelnik męski może mnie nie zrozumieć. Przykro mi, taka specyfika kobiet. Zresztą ja jeszcze parę lat temu pewnie też bym nie zrozumiała, ale jakoś tak nagle w okolicach trzydziestki coś mi się w głowie poprzestawiało i zaczęłam się w tym temacie wpasowywać w obowiązujące schematy i stereotypy...


Już tłumaczę. Buty. BUTY. Kobiety uwielbiają buty. Wiadomo, że do każdego stroju pasowałoby jakieś inne obuwie, raz szpileczka, raz sandałek, raz klapeczki, inne do pracy, inne na rower, inne na spacer z dzieckiem, inne na imieniny cioci, różne fasony, różne kolory. Te wszystkie stereotypowe reklamy z przestronną garderobą na buty nie są przesadzone, bo być może z różnych powodów, my kobiety nie mamy tylu par butów, ale przyznajcie się - jakby wam ktoś za darmo dał, to nie wierzę, że któraś powie, że jej się tyle nie przyda....


Jak byłam nastolatką mogłam przechodzić wszystkie pory roku w jednych ciężkich traperach. Pasowały i do codziennego luźnego stylu ubierania, a jak je napastowałam, to i do mundurka na akademię też były dobre :D Moja mamuś włosy z głowy rwała, że upał latem, a ja w takich buciorach, że może by tak sandałki, że grzybicy dostanę. A mnie te buty naprawdę wtedy pasowały. Do tej pory mam w szafie jakąś ostatnią parę sprzed chyba 15 lat, albo i 20. Używam do prac ciężkich lub chodzenia po lesie :D


Później zaczęłam mieć tych butów trochę więcej, powiedzmy dwie, trzy pary, oczywiście różnego rodzaju. Moja mama odetchnęła z ulgą, ze moje stopy przeżyły okres "wiedzącej-wszystko-lepiej nastolatki".  Jak zaczęłam pracować - doszła mi jeszcze jedna para, bo nie zawsze wypada iść do pracy w tenisówkach. Mniej więcej w okolicach trzydziestki, w moim mózgu zaczęła kiełkować taka myśl, że buty to jednak fajne są, i szpilki i różnokolorowe, bo czemu zawsze chodzić w czarnych, że niby taki uniwersalny kolor? Niestety życie odziera mnie ze złudzeń i braki finansowe powodują, że tych butów nie mam nadal zbyt wiele, ale dwie pary kolorowych szpilek są w kolekcji, między innymi czerwone szpilki, na które kiedyś zachorowałam, a mój Dobry i Kochany Mąż mi je kupił, a ja płakałam, jak je przymierzałam, bo były drogie i miałam taki dysonans - wydać na szpilki, czy na jedzenie. Mąż pocieszał mnie, że nie musimy jeść przez parę dni, dieta nam nie zaszkodzi, jakiś dżem w lodówce się znajdzie :D, a poza tym, to on wydaje właśnie swoje zaskórniaki, więc mam nie przesadzać, bo to jego kasa i on decyduje na co wydać.


Żeby nie było, ja Mojemu Mężowi również kupuję rzeczy, które by chciał, ale się szczypie, głównie narzędzia, materiały budowlane, do majsterkowania lub elektroniczne. I on też przy nich głupieje, jak ja przy butach, tuli je i głaszcze i się cieszy, że ma :D Na marginesie tylko dodam, ze kiedyś byłam w jakimś markecie budowlanym, świeżo otwartym i tam wszystko było takie nowe i lśniące i poukładane, że sama zapragnęłam kupić stamtąd wszystko, nawet rzeczy, których nigdy wcześniej na oczy nie widziałam i nie wiedziałam, do czego służą.... A na co dzień jestem mało skłonna do wydawania... Bo ludzie to głupi są. A ja przecież też ludź :D


Wracam do tematu, czyli momentu kiedy wczoraj zrezygnowana snułam się do wyjścia z centrum handlowego, a przy wyjściu był sklep z butami i na witrynie wisiało wielkie hasło - wszystkie buty po 29,99. Zanim do mózgu dotarło, co przeczytałam, przeszłam już parę kroków, więc się cofnęłam, popatrzyłam jeszcze raz, wsadziłam głowę do środka - rzeczywiście wszędzie metki 29,99. Rozumiecie, że nie mogłam nie wejść :D Nastawiona bojowo, że przynajmniej to będę miała z tej durnej wyprawy, że kupię sobie buty!!! Cena trzydziestu złotych za parę jest przeze mnie jak najbardziej akceptowalna. Nabrałam więc rozpędu, wpadłam do środka i....


I przekleństwa mi się cisną na usta, a z ust toczy się piana, bo nie kupiłam absolutnie NIC. Z całego sklepu spodobały mi się trzy pary, dwie pary czarne, czarne już posiadam, nawet podobne, jedna para szara, śliczna, nie mój rozmiar, dupa blada.


Wyszłam ze sklepu chlipiąc pod nosem, ale postanowiłam być dzielna i nie płakać z rozpaczy. Należy się cieszyć, że kasa w portfelu została. I nie przejmować się tą ironią losu...


P.S. Wracając do czerwonych szpilek - miałam je założone na ślubie i podobno byłam jedyną panną młodą w tym urzędzie od nie wiadomo jak dawna (tego nie pamiętają najstarsi górale :D), która składała przysięgę w czerwonych butach.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Robię coś, co jest strasznie nudne, ale jednak z tyłu głowy lata mi słówko: satysfakcja - ot taki dylemat

Wiecie, jak to jest? Pewnego dnia zachciewa się takiej babie leniwej, ale też takiej, co to potrafi się zaprzeć i zacisnąć zęby, no więc zachciewa się nagle babie wyjść z kuchni i zrobić coś ekscytującego.  Ekscytacja poza kuchnią może objawiać się w wyniku posmarowania ryjka rano kremem nawilżającym "na noc", tudzież poza domem - jazdą komunikacja miejską bez ważnego biletu, albo jazdą samochodem bez dokumentów, przy czym oba te zdarzenia muszą być wykonywane świadomie, bez świadomości, że się tych rzeczy nie ma, nie ma ekscytacji... No wiecie, taka baba przykładowa mogłaby wymieniać i wymieniać różne przykłady życia na krawędzi, ale podam jeden. Biegi przełajowe z przeszkodami. Takich imprez w całej Polsce jest wbrew pozorom całkiem sporo, zeszłej jesieni znalazłam jedną, mieliśmy rodzinnie pojechać, zobaczyć, jak takie "cóś" wygląda na żywo, żebym na wiosnę 2018 mogła się mentalnie przygotować i zacząć startować.  Widocznie jednak zachłysnęłam się tym

Zakręcenie życiowe - poziom fyfnosty

Co robi idiotka, jak ma za dużo spraw na głowie i nie ogarnia? Przytula kolejny problem i kolejną rzecz do załatwienia, bo jak nie ogarniam, to może jestem po prostu źle zorganizowana?... Ktoś zna z autopsji? Efektem zakręcenia są sytuacje lekko komiczne, we mnie wzbudzające niepokój, jednakże stanowiące świetny materiał do anegdotek... Otóż.... Budzi mnie rano budzik, natarczywie i stanowczo. usiłuję z zamkniętymi oczami wymacać telefon, żeby wyłączyć te irytujące dźwięki, które wbijają mi się w mózg. Myślę sobie "O rany, ale jestem niewyspana. Poziom zmęczenia na oko czwartkowy." Więc wstaję ucieszona myślą, że jutro piątek, piąteczek, piątunio, a potem weekend, więc może trochę odpocznę, gdy nagle, strzałem znikąd, życie uderza mnie w potylicę i rodzi się we mnie - bynajmniej nie błogie - uświadomienie czasoprzestrzeni. Laska, weekend się właśnie skończył, jest poniedziałek 6 rano, świat przed tobą stoi otworem... Oka, ale dajcie mi chwilę, przynajmniej otworzę oc

Zmiana daty

Muszę przyznać, że ostatnie dni minionego właśnie roku spędziłam tak jak chciałam - leniwie... No, może gdybym nie miała dziecka, repertuar filmowy dobrałabym inaczej, ale mówi się trudno i ogląda się dalej, chociaż szczerze powiedziawszy taka "Koralina" na-ten-przykład, to mną lekko wstrząsnęła. W Święta Młoda dostała od dziadków puzzle - dwa razy po 500 elementów. Szybkie obliczenia dały mi nadzieję, że jeden obrazek powinien się zmieścić na takim małym stoliczku, który mieliśmy do dyspozycji w naszym pokoju w Dziczy. Nieważne, że dwudziesta minęła, że Młoda powinna iść spać, że może by jej książkę poczytać... nie-waż-ne!. Ja kocham puzzle i nie układałam ich ponad 10 lat! Te z "My little pony"i "Księżniczkami Disney'a" się, proszę Państwa, nie liczą... Postanowiłam nadrobić zmarnowane lata. Mąż i dziecko postanowili mi pomóc i musiałam tłumić warczenie, że ja chcę SAMA!!!! - no przecież wspólna, rodzinna zabawa, nie będę znowu taką zołzą, dla nic