Przejdź do głównej zawartości

Weekendy z gwiazdami, jazzem i inne rozrywki

Wpis z serii, co można robić z dzieckiem, innego niż na co dzień, ciekawego i zajmującego, a co nie zrujnuje naszego budżetu domowego... W grę wchodzi oczywiście czas weekendowy lub wieczory, chociaż i te są ostatnio krótkie.


1. Warsztaty w Muzeum Śląskim.


W każdą pierwszą sobotę miesiąca (nooo, nie w każdą, bo w listopadzie akurat weekend zaduszny był), o 15:30 w Muzeum Śląskim (Katowice, Korfantego 3) są spotkania dla dzieci. Na październikowym tematem przewodnim była akwarela Juliana Fałata "Widok Krakowa", który jest jednym z eksponatów Galerii Malarstwa Polskiego. Się czułam jak tłuk niedouczony, bo szczerze powiedziawszy, nigdy wcześniej o Panu nie słyszałam. Nie żebym była jakimś koneserem sztuki, ale malarstwo doceniam od strony estetycznej i coś niecoś mi się tam o uszy i oczy obiło. Ale akurat nie Fałat...


Ale wracając do tematu - dzieci siedziały sobie na poduchach w jednej z sal muzeum, a Pani opowiadała historię Krakowa, czytała wiersze, baśń o Smoku Wawelskim. Część dzieci miała rozdziawione buzie z zasłuchania, pozostała część przemieszczała się po podłodze na poduchach, ruchem posuwisto-pełzającym. Dla każdego coś miłego... Potem dzieciaczki dostały duże plansze z narysowanym konturem oryginalnego obrazu i musiały pomalować go tą sama techniką, czyli akwarelkami. Oh maj gad!!! Farbki były cudne, nigdy nie malowałam takimi... Kolory nieziemskie, wcale nie taki wodniste i rozmymłane, elegancko się rozprowadzały, więc moje czteroletnie dziecko oraz jej lekko starsza matka, obie z rozwianym włosem (ta niemożliwość utrzymania uczesanej fryzury dłużej niż pięć minut jest dziedziczna jak się okazało...) i wywalonymi jęzorami, kolorowałyśmy rysunek i tak nas to pochłonęło, że wyszłyśmy stamtąd ostatnie. Ale dostałyśmy drugi egzemplarz rysunku "na wynos" i w domu czynność powtórzyłyśmy. Tylko farbki miałyśmy gorsze.


W grudniu będzie spotkanie związane z wystawą "Archeologiczna autostrada", opowieści o skarbach i lepienie garnków z gliny. No, w przypadku dzieci powiedzmy, że będzie to lepienie z gliny, a co wyjdzie, to się zobaczy :D.


Liczę, że też się załapię...


No więc mamy i tatusiowie, kto ze Śląska, niech przyjeżdża 7 grudnia się w glinie pociaprać. Za dziecko płaci się 5 zeta, rodzic wchodzi za free. To chyba pierwszy taki przypadek w moim życiu, do tej pory za friko mogła ewentualnie gdziekolwiek wejść Młoda, ja zawsze musiałam płacić... A tu niespotykanie na odwrót :D


2. Bajka o jazzie.


To jest kot, który znika na całe noce, nikt nie wie gdzie, a on po prostu uwielbia śpiewać jazz.


W Górnośląskim Centrum Kultury odbywał się festwial jazzowy i między innymi wystawiali Bajkę o jazzie. Bardzo miłe przedstawienie, właściwie musical, na żywo i z orkiestrą. Miła opowieść z wplecionymi elementami historii jazzu i opisami instrumentów, dla jazzu istotnych. Moim zdaniem, jak na przedstawienie dla dzieci, to piosenki były troszkę za długie, bo już przy drugiej zwrotce Młodą trochę nosiło na fotelu, ale muzycznie bardzo przyjemnie. Jak komuś jazz się kojarzy z pimkoleniem bez ładu i składu, to się proszę nie przejmować. Muzycznie to był standard jazzowy, czyli wszystko rytmiczne i przyjemne dla ucha.


Bajkę mają znowu grać w grudniu, chyba w okolicach Mikołajek, tak mi się kojarzy. Jak ktoś ciekaw, to niech sobie sprawdzi we wszechobecnych i wszechwiedzących internetach :D. W ramach festiwalu bilety kosztowały 10 złotych, więc nie majątek.


Bilety dostałam fuksem, bo oczywiście jestem matką z galopującą sklerozą i nie wiem, jakim cudem w pewien piątek tknęło mnie przeczucie. Zapytałam internet i oczywiście okazało się, że przedstawienie wcale nie jest grane w odległej przyszłości, tylko jutro i pojutrze, a biletów w necie już nie ma. Udało mi się dodzwonić do kasy, gdzie płaczliwym głosem błagałam Panią Po Drugiej Stronie Kabla, żeby mi wytrzasnęła bilety, bo ja muszę i koniecznie i w ogóle, na co Pani czymś tam poszurała i pyta: A ile tych biletów Pani chce? Bo mi właśnie trzy ktoś zwrócił. Na niedzielę.... Wykrzyczałam Pani, że jest przecudowna, że ma mi te bilety trzymać, nikomu się nie przyznawać, że ma, ja je odbiorę na tajemne hasło i w ogóle cicho sza, bilety? jakie bilety? i że ja będę zaraz u niej. Koleżance kazałam kryć mnie przed szefem, gdyby pytał, dlaczego mnie nie ma.


Tak zaraz to w tej kasie nie byłam, ale nie będę się rozwodzić nad problemami komunikacyjnymi i parkingowymi mojego miasta. Z biletami w zębach, włosem jak zwykle rozwianym, cała spocona, wpadłam z powrotem do biura, dwie minuty przed moim szefem. Fuksa miałam jak sto pięćdziesiąt.


3. Helołin więc dynia.


Oh dynie były przepiękne, na dwa tygodnie przed. Ale przecież nie będziemy trzymać dyni w mieszkaniu przez dwa tygodnie, kupimy później. Później nie było, oczywiście, szlag by to trafił. Mąż się jednak postawił i zdobył. Zapłacił jak za zboże, ale była, ładna i kształtna.


Rozłożyliśmy więc foliową matę na podłogę, zaopatrzyliśmy się w nożyk, mazak, dwie łyżki, gazety, ręczniki papierowe i worek na śmieci. Szablon Mąż narysował, Młoda zaakceptowała, Mąż wyciął czapeczkę, rozpoczęłyśmy proces wydłubywania. Trwało to i trwało, Młoda ufajdała się po minucie dłubania, przy trzeciej się znudziła, zainteresowała ją gazetka sklepowa, na która odkładałyśmy zawartość dyni. Trochę się więc poprzepychałyśmy, która z nas ma priorytet używania gazetki, w końcu dałam jej gazetkę z innego sklepu. Ok, przeszło. Uffff.


Dynia wydrążona, Mąż przystąpił do wycinania trójkącików na oczy, nos i diabelski uśmiech, Matylda zaczęła zżerać świeżo wycięte trójkąciki, nieumyte i na surowo, ja zaczęłam oddzielać pestki od breji, bo pestki można przecież uprażyć i dobre będą. Oddzielanie zainteresowało dziecko me, zapewne dlatego, że było czynnością brudną, więc fajną i nawet przez pewien czas nam dobrze szło. W pewnym momencie jednak Młoda się już najadła, breja przestała być fajna, bo mama wybrała z niej większość pestek, gazetka sklepowa namokła, więc należało zmienić zabawę. Oczywiście na pomysł umycia rąk nie wpadła tak od razu i przez następne parę dni znajdowałam te dyniowe cićki w różnych miejscach mieszkania.


Dyniowy stwór ze świeczką w ustach (wyszedł lepiej niż w zeszłym roku) stanął na szafce Matyldy i przed snem uśmiechali się do siebie, potwór do Młodej, Młoda do potwora, pełna komitywa.


4. Planetarium.


Połączyliśmy spacerek, z karmieniem kaczek i spektaklem w planetarium. Leciała opowieść o Małym Księciu. Bardzo spodobał mi się sposób realizacji, dzieciom spodobało się niebo pełne gwiazd i planet. Nie pamiętam, kiedy ostatnio byłam w planetarium, na pewno w podstawówce, czyli jakiś czas temu. W każdym razie wszystko wygląda tak, jak to zapamiętałam z lat szczenięcych. Jasne, że pewnie coś tam modernizują, zwłaszcza ten kosmiczny sprzęt do wyświetlania gwiazd, który wygląda jak terminator, ale reszta się chyba niewiele zmieniła...


Spektakl trwał koło 40 minut, a potem jeszcze zwiedzaliśmy obserwatorium. Oprowadzał nas bardzo miły Pan, u którego widać było zafascynowanie swoją pracą i który miał anielską cierpliwość do dzieci (Młoda z kuzynem), którzy chwilowo zachwycili się teleskopem, ale później totalnie olali wszystko i gonili się po sali. Ale docenili Pana, bo pozwolił im naciskać guzik zamykający dach obserwatorium. Respekt w ich oczach się ukazał.



 

 

Ot tak, parę ciekawych wydarzeń z dzieckiem i dla dziecka :D Się rodzic musi napocić.

Komentarze

  1. Szkoda, że nie jestem ze Śląska :) Ale jak przypadkiem mam czas to też się lubię z moimi pannicami włóczyć. Zrobiły furorę w Muzeum Historycznym Krakowa bo od 2 roku życia są stałymi zwiedzaczami dostępnych wystaw i warsztatów, a w tej chwili mają 6,5. Żartuję sobie czasem, że dla mojej rodziny organizuję szkolne wycieczki bo inaczej mąż by mi się nie ruszył z domu, a ze szkolną wycieczką poczuwa się jako moje wsparcie w opiece nad grupą. I naprawdę można skorzystać wiele zabierając grupędzieciaków na wystawę czy warsztaty na które samemu się ma apetyt :) Czasem występujemy jako wielodzietni, choć naszych osobistych na razie tylko dwójka. Ale czego się nie robi dla kultury :)

    OdpowiedzUsuń
  2. A my się z kolei od dwóch lat wybieramy do Krakowa :) Ale na Śląsku jest co robić, tylko trzeba w necie kopać, co się dzieje. Na przykład prawie pod nosem mam skansen i jakoś go jeszcze nie zwiedziliśmy :D

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Robię coś, co jest strasznie nudne, ale jednak z tyłu głowy lata mi słówko: satysfakcja - ot taki dylemat

Wiecie, jak to jest? Pewnego dnia zachciewa się takiej babie leniwej, ale też takiej, co to potrafi się zaprzeć i zacisnąć zęby, no więc zachciewa się nagle babie wyjść z kuchni i zrobić coś ekscytującego.  Ekscytacja poza kuchnią może objawiać się w wyniku posmarowania ryjka rano kremem nawilżającym "na noc", tudzież poza domem - jazdą komunikacja miejską bez ważnego biletu, albo jazdą samochodem bez dokumentów, przy czym oba te zdarzenia muszą być wykonywane świadomie, bez świadomości, że się tych rzeczy nie ma, nie ma ekscytacji... No wiecie, taka baba przykładowa mogłaby wymieniać i wymieniać różne przykłady życia na krawędzi, ale podam jeden. Biegi przełajowe z przeszkodami. Takich imprez w całej Polsce jest wbrew pozorom całkiem sporo, zeszłej jesieni znalazłam jedną, mieliśmy rodzinnie pojechać, zobaczyć, jak takie "cóś" wygląda na żywo, żebym na wiosnę 2018 mogła się mentalnie przygotować i zacząć startować.  Widocznie jednak zachłysnęłam się tym

Zakręcenie życiowe - poziom fyfnosty

Co robi idiotka, jak ma za dużo spraw na głowie i nie ogarnia? Przytula kolejny problem i kolejną rzecz do załatwienia, bo jak nie ogarniam, to może jestem po prostu źle zorganizowana?... Ktoś zna z autopsji? Efektem zakręcenia są sytuacje lekko komiczne, we mnie wzbudzające niepokój, jednakże stanowiące świetny materiał do anegdotek... Otóż.... Budzi mnie rano budzik, natarczywie i stanowczo. usiłuję z zamkniętymi oczami wymacać telefon, żeby wyłączyć te irytujące dźwięki, które wbijają mi się w mózg. Myślę sobie "O rany, ale jestem niewyspana. Poziom zmęczenia na oko czwartkowy." Więc wstaję ucieszona myślą, że jutro piątek, piąteczek, piątunio, a potem weekend, więc może trochę odpocznę, gdy nagle, strzałem znikąd, życie uderza mnie w potylicę i rodzi się we mnie - bynajmniej nie błogie - uświadomienie czasoprzestrzeni. Laska, weekend się właśnie skończył, jest poniedziałek 6 rano, świat przed tobą stoi otworem... Oka, ale dajcie mi chwilę, przynajmniej otworzę oc

Zmiana daty

Muszę przyznać, że ostatnie dni minionego właśnie roku spędziłam tak jak chciałam - leniwie... No, może gdybym nie miała dziecka, repertuar filmowy dobrałabym inaczej, ale mówi się trudno i ogląda się dalej, chociaż szczerze powiedziawszy taka "Koralina" na-ten-przykład, to mną lekko wstrząsnęła. W Święta Młoda dostała od dziadków puzzle - dwa razy po 500 elementów. Szybkie obliczenia dały mi nadzieję, że jeden obrazek powinien się zmieścić na takim małym stoliczku, który mieliśmy do dyspozycji w naszym pokoju w Dziczy. Nieważne, że dwudziesta minęła, że Młoda powinna iść spać, że może by jej książkę poczytać... nie-waż-ne!. Ja kocham puzzle i nie układałam ich ponad 10 lat! Te z "My little pony"i "Księżniczkami Disney'a" się, proszę Państwa, nie liczą... Postanowiłam nadrobić zmarnowane lata. Mąż i dziecko postanowili mi pomóc i musiałam tłumić warczenie, że ja chcę SAMA!!!! - no przecież wspólna, rodzinna zabawa, nie będę znowu taką zołzą, dla nic