Młoda jest sprytną bestią. Ona się tak łatwo na numery z Mikołajem nie nabierze, o nie... W swoje pierwsze Boże Narodzenie Matylda miała dwa miesiące i prezenty były o tyle interesujące, o ile dało się je żuć i memlać, ewentualnie gnieść malutkimi paluszkami. W kolejne święta, Mąż mój przebrał się za Mikołaja i rozdawał prezenty, robiąc pod nosem ciche "hohoho" i przemykając pod ścianą, bo mu się spodnie rozpruły na tyłku. Młoda patrzyła na niego podejrzanie, ale dobra, niech będzie że Mikołaj jakiś nieswój, prezenty ją zajęły na tyle, że nie zauważyła nieobecności taty.
Rok później powtórzyliśmy przebierankę z Mikołajem, chociaż dzień przed wigilią spytałam Męża, czy ma jakieś dobre wytłumaczenie dla Młodej, jak go rozpozna. Mąż był optymistycznie nastawiony, że nie rozpozna i się okazało, że nie miał racji, ściemy nie wymyślił i na stwierdzenie Młodej: "Ale przecież to nie jest Mikołaj, to jest tata" zaczął coś burczeć. Jakoś wtedy wybrnęliśmy z sytuacji, tłumacząc, że Mikołaj zajęty, do wszystkich nie ma czasu jeździć, to się tata przebrał w zastępstwie.... Ufff, przeszło gładko.
W tym roku nie robiliśmy ściemy. Wytłumaczyliśmy dziecku, jak normalnemu ludziowi, że taka tradycja, że się prezenty daje, że ludzie wierzą w Mikołaja, w Dzieciątko, w Gwiazdkę, a że dużo ludzi na świecie - wszystkich obskoczyć na raz, no nie ma bata - to sobie nawzajem te prezenty dajemy. Poza tym Mikołaj już był u nas 6 grudnia, mleko na noc dla niego zostawione wypił i ciasteczka zeżarł, pewnie głodny był. To teraz, na Święta, my się prezentami wymieniamy, żeby Mikołaja już nie męczyć.
No a skoro mamy prezenty, trzeba je zapakować i opisać, co dla kogo, bo u nas się prezenty stawia pod choinką i po kolacji wigilijnej najmłodszy pod tą choinkę nurkuje, wyciąga, co znajdzie i rozdaje. A żeby wiedział, co dla kogo, na każdym prezencie musi być karteczka z imieniem lub zajmowanym stanowiskiem, np. dla babci Heni.
No i my ambitni rodzice, wiedząc, że dziecię nasze w swej "ynteligencji" już całkiem posunięte, uznaliśmy, że dobrze będzie, jak te karteczki napisze Młoda.
Będzie mała dygresja - pierwsze słowa, które Młoda nauczyła się pisać, to: Matylda, mama, tata i Batman. Pierwsze trzy są naturalne i zrozumiałe, prawda? Otóż czwarte też jak najbardziej, bo Młoda uwielbia siadać na kolanach taty i patrzeć jak gra w Batmana właśnie i bardzo jej się podoba, że Batman potrafi zwisać do góry nogami, pętać przeciwników i rzucać baterangami (czy jak to się nazywa). A najbardziej lubi wołać - "Uważaj tato, tam są szczęki!!!" prosto do ucha Męża (kto gra ten wie, o co chodzi), ewentualnie: "Tato, jak ten pan Cię bije, to ty go kopnij" (nasze nauki o tym, że się samemu nie powinno nikogo bić, chyba że w obronie własnej nie poszły w las), ewentualnie komentuje: "Ojejku, tato, ale ci pelerynkę potargali!"
Oczywiście grę musimy cenzurować, bo jednak nie wszystko jest w niej odpowiednie dla czterolatki, ale Młoda i tak ją bardzo lubi, bardziej niż swoją grę z ładnymi bohaterami i świecącymi gwiazdkami, bo co tam będzie w takie bzdety grała... Batman to jest dopiero coś! Nawet z potarganą pelerynką... :D
Koniec dygresji. O pakowaniu prezentów było i o robieniu karteczek z opisami. Że wymyśliliśmy, że Młoda je napisze. Taka zabawa połączona z edukacją.....
Ło Matko i Córko!!!! Tytuł notki powinien brzmieć: "Jak Bestia prezenty pakowała, opisy do prezentów robiła, czym doprowadziła rodziców swych na skraj załamania nerwowego, przez co rwali sobie oni włosy z głowy, które wcześniej i tak już zupełnie osiwiały..."
Młoda dostała w ręce kartki, długopis i jedną kartkę z napisanymi wcześniej opisami prezentów, bo ciężko jej było tak z pamięci wszystkie literki po kolei pisać. Niby wszystko było dobrze, przybory były, zapał dziecka był, języczek uwagi również, wszystko Ok? Tak? Może na początku, później zdecydowanie nie...
Po pierwsze Młoda sadzi wielkie kulfony, więc karteczki były tak naprawdę kartkami, niejednokrotnie większymi od prezentu.
Po drugie - no jednak się myliła, więc karteczki były pokreślone, pokryklane i wymięte co nie miara, bo łatwiej sobie karteczkę przytrzymać mnąc ją całym swoim ciałkiem niż tyko drugą ręką.
Zdzierżyłam, moje poczucie estetyki zwinęłam w ciasną kulkę i wrzuciłam do kosza na śmieci.
Po trzecie - Młoda ma owsiki, ADHD, albo motorek w tyłku, bo usiedzieć na krześle było jej trudno i niby ręce bazgroliły na kartkach, ale cała reszta ciała chodziła w różnych (nie zawsze zbieżnych) kierunkach, co powodowało, że trzeba było stale kontrolować, czy właśnie nie leci z wysokości na ryjek.
Po czwarte - wszystkie jej pomyłki najwyraźniej ją bawiły. Bawiło ją także to, że nas to zaczyna irytować, więc popełniała je specjalnie i świetnie się przy tym bawiła.
Po piąte - Młoda ma jednak niewiele ponad cztery lata, więc skoncentrowanie uwagi na czymś przez dłużej niż 15 minut graniczy z cudem. A pisanie kartek w ilości sztuk siedem zajęło jej jakieś dwie godziny. Ja zaczęłam siwieć po trzydziestu minutach tej zabawy. O Mój Boże - nigdy więcej nie popełniać takiego błędu. No bo przecież nie mogłam jej przerwać w trakcie i powiedzieć, że sama dokończę, zwłaszcza, że była z siebie bardzo zadowolona. My także, naprawdę dumna matką jestem, Mąż dumnym ojcem, ale oboje po tym pisaniu poczuliśmy taki ogrom zmęczenia, że puściliśmy Młodej w nagrodę bajkę, a sami zalegliśmy na kanapie...
Oczywiście Bestia nie byłaby Bestią, gdyby nie zorientowała się, że napisała kartki dla wszystkich poza SOBĄ! A w ogóle gdzie jest prezent dla niej! Dla wszystkich prezenty leżą na fotelu, a dla niej nie ma! Rozpacz przeogromna, smutek i żal. Na szczęście od razu uspokoiła się na wiadomość, że prezent jest niespodzianką i zobaczy go dopiero w wigilię pod choinką dziadków, ale jest, na pewno, jest przygotowany, nikt o niej nie zapomniał. No dobra, jak niespodzianka, to może być, ale kartkę trzeba było napisać. Na szczęście własne imię poszło jej już migiem i mogłam znowu zalec na kanapie i myśleć o tym, jaki kolor farby do włosów kupić, żeby pokryć siwiznę.
A o tym, co pod choinką było, to może już następnym razem...
widzę, że Wasza córcia coraz bardziej udana :) pamiętam jak kiedyś dziecko z rodziny narysowało dla nas laurkę i oczywiście samo chciało podpisać... Tyle, że samo wyglądało tak, że ja musiałam jak najbardziej czytelnie napisać "Dla wujka X i cioci Y" co dla mnie było nie lada wyczynem bo kilku literek przez moje bazgroły nie potrafiło odczytać i przerysować, więc u nas "męczarnia z pisaniem" była obustronna :D
OdpowiedzUsuń