Dziecię me przytargało z przedszkola świństwo w postaci grypy. Zachorowałam tylko ja - na szczęście - z drugiej strony, jakbym miała nadmiar czasu, choroba wyjęła mi z życia parę dni. Bo niestety choroby dziecięce ja bardzo przeżywam, od razu gorączka na 39 - 40 stopni, boli mnie wszystko, nawet włosy, nie umiem się ruszać, nie umiem oddychać, chcę umrzeć i ożyć jak mi przejdzie... Niestety, to tak nie działa.
Mąż przez cały weekend dzielnie zajmował się potomkinią naszą, zupełnie samodzielnie, przy okazji pichcąc obiad dla nich, a dla mnie rosół. Ma serce. W niedzielę wieczorem powiedział mi, że takie zajmowanie się w pojedynkę Matyldą to jednak męczące jest... You don't say?! Wow! No w życiu bym nie powiedziała :)
Na szczęście istnieje coś takiego jak weekendowe dyżury w przychodni. W niedzielę rano byłam w stanie ruszyć kończynami, więc się wybraliśmy na rodzinny spacer. Niestety spacer, bo okazało się, że przez nasze osiedle przebiega właśnie jakiś maraton i policja zablokowała wszystkie drogi, spod bloku wyjechać się nie da. Ciekawe, czy jakbym policjantowi zemdlała w objęcia, to by przepuścili karetkę? Ale ja nie, przecież twarda jestem, w zaparte poszłam i mówię, że dojdę piechotą do przychodni. Eh głupia ja, głupia. Po drodze chyba płakałam z wysiłku i zmęczenia. Nie pamiętam dokładnie, bo już chyba majaczyłam. Na szczęście lekarz dyżurny trafił z antybiotykiem i zrobiło mi się jakby odrobinę lepiej.
Wieczorem udało mi się zwlec z łóżka, wbić w sukienkę, machnąć ręką na brak makijażu i rozczochrańca na głowie i pojechaliśmy rodzinnie na koncert z muzyką Lutosławskiego, z tekstami wierszy Tuwima. W założeniu był to koncert dla dzieci, chociaż osobiście uważam, że niektóre utwory trochę dla dzieci przyciężkawe. Ale Młodej podobały się skrzypce i pan dyrygent i pani sopranistka (chyba mezzosopranistka) i fortepian... Nie było więc źle.
Życie odzyskałam dopiero koło czwartku, co nie zmieniało faktu, że woziłam Młodą co rano do przedszkola i odbierałam po południu, a w międzyczasie padałam na ryjek. Postanowiłam także podjąć męską decyzję, zrobić przegląd szafy i wyrzucić, albo oddać ciuchy, w które nie ma bata - nie wejdę i nie mam co zakładać, że w końcu na tyle schudnę, że się w nie wcisnę. Optymizm optymizmem, ale w małym mieszkaniu trzeba realnie patrzeć się na zawartość szafy oraz własny obwód bioder. Przegląd robiłam w stanie jeszcze gorączki i bardzo niskiej formy fizycznej, wszystko wydawało mi się brzydkie, zwłaszcza ja. To ułatwiło selekcję.
W międzyczasie Młodą dopadła niestrawność, raz w nocy, we własnym łóżku, raz w samochodzie w trakcie drogi do przedszkola. To miałam dodatkowe pranie, mycie i sprzątanie, bo w zasadzie przy grypie i bolącym gardle, gdy sama ledwo powstrzymuję się od wymiotów, przez tą ilość "lepkiej brei" w moim przełyku, to rzeczywiście sprzątanie po kimś, to szczyt rozrywki. Z drugiej strony, jakbym musiała jechać do pracy, to nie wiem, kiedy bym to posprzątała, więc nie ma tego złego....
Młoda uznała, że jej brzuszek jest bardzo chory i ona nie może jechać do przedszkola. Przygarnęli ją dziadkowie, bo ja nadal nie byłam w stanie być aktywna przez cały dzień. Młoda uczciwie nabałaganiła także dziadkom na dywan, żeby nie było, że tyko ja miałam sprzątanie. Hmmm, z drugiej strony - pościel łatwiej uprać niż dywan ;)
W czwartek zaczęło mnie już nosić, chociaż z umiarem, ale zaczęłam myć okna i nagle świat na zewnątrz zaczął być jakiś jaśniejszy, a na pewno wyraźniejszy. Jestem ciekawa, kiedy w szybę walnie mi ptak idiota, bo to taka nasza świecka tradycja, że jak okna umyję, to zaraz jakiś ptak mi się na szybie rozjeżdża...
Weekend spędziliśmy częściowo w Dziczy, częściowo na pobliskich placach zabaw, częściowo w kuchni - bo Młoda z Lubym piekli babeczki cytrynowe. Pychotka. Było ciepło, słonecznie i chyba mi tego było potrzeba. Żeby się trochę podładować.
I tydzień minął, a ja czuję, że mam zaległości, w wielu dziedzinach życia codziennego, a moje gardło nadal nie jest w stu procentach sobą. Chociaż lekarka zaczęła podejrzewać mononukleozę, o której zaczęłam czytać po powrocie do domu z przychodni. I jak sobie poczytałam, to chyba mi się lepiej zrobiło od samego faktu, że nie mam innych ciekawych objawów i to chyba po prostu zwykła angina...
Jutro mam w planie kajać się za "japko"...
nooo moja droga...nieco lepiej jak sądzę, co i z przeczytanego tekstu wywnioskowałam i lekkiego zabarwienia złośliwością ;) ja tak diagnozuje powroty do zdrowia dzieciarni mej...jak zaczynają pyszczyć regularnie znaczy się że żyć będą :)
OdpowiedzUsuńswego czasu jako osiemnastolatka przechodziłam świnkę, zaraziła mnie gówniarska moja siostra co to odchorowała i już, a ja się prawie wybrałam na tamten świat...dziecięce choroby paskudne są w wieku starszym, fakt...
co do " japka"...chodziło mi po głowie i chodziło...mój tato, wiekowy już pan doktor bardzo starał się jako dziecko poprawnie powiedzieć JABŁKO i do tej pory mówi...tyle że JABUŁKO , co z jednej strony śmiesznie brzmi ale z drugiej...może japko lepsze :)
Być może miałaś szkarlatynę. Jeśli zacznie Ci schodzić skóra z rąk, to będzie pewne. Sprawdź.
OdpowiedzUsuńA ptakom się nie dziw, jak widzą zachlapane okna, wiedzą, że trzeba wyhamować, a jak przed nimi czystość, to lecą na oślep. :)
Życzę zdrowia.
Ze zdrowiem już lepiej, na szczęście, dziękuję. Choroby dziecięce mnie wykańczają.
OdpowiedzUsuńA kwestia "jabłka" mnie strasznie rozczarowała, bo ja mam takie zboczenie, co do języka polskiego i lubię, jak jest poprawnie. Ale człowiek niestety nie jest nieomylny... A słownik popiera "japko".
Na szczęście nie miałam i nie mam żadnych innych atrakcyjnych objawów, więc chyba pozostanę przy anginie. I tak mnie nieźle wykończyła ;)
OdpowiedzUsuńA z ptakami rozjeżdżającymi się na szybach, to mnie to zdziwiło, bo jeszcze w czasach mieszkania z rodzicami, nie kojarzę, żeby ptak nam walnął w okno. Może dlatego, że było wyżej? A jak mieszkam u siebie - notorycznie ptaki głupieją.
Teraz na okres po umyciu okien przysłaniam roletki. Na razie działa.