Dzicz jest tak naprawdę wymarzonym domkiem moich rodziców, pary mieszczuchów, co to na emeryturze chcą sobie siedzieć we własnym ogrodzie i popijać kawkę. Na emeryturze są w 50%, co rodzi różne komplikacje natury mieszkaniowej, zwłaszcza dla nas, ale nie jest to ważne w temacie Dziczy :D
Dzicz znaleźli prawie 5 lat temu i był to dom, w którym się zakochałam od razu, z którego kuchni wychodzi się na taras i ogród, który pod nosem ma las i miłych sąsiadów i fatalną drogę dojazdową, ma piwnicę i strych i kominek i schody, na których można się wypierdzielić koncertowo, bo nie mają poręczy. Taka fajna Dzicz. Dzicz jest w remoncie od momentu zakupu, dopiero teraz nabrała prawidłowych warunków mieszkalnych, ale nam z Lubym nie przeszkadzało to przyjeżdżać z małym dzieckiem na weekendy i w wakacje, spać na materacach i trzymać rzeczy w kartonach. Łazienki były, kuchnia też, dało się żyć. Taki surwiwal :D
Jak długo w Dziczy nie bywamy, to aż mnie nosi. Nawet nasza Kreska lubi Dzicz, łazi po wszystkich pomieszczeniach i oczekuje otwierania drzwi kuchennych do ogrodu, gdzie zżera uschłą trawę, poluje na koniki polne i buczy na miejscowe koty.
W Dziczy przeważnie z samego rana wskakujemy na rowery i robimy wycieczki po lesie. Las jest cudny, ma mnóstwo dróg pożarowych, którymi się wygodnie jeździe, ale bywają też miejsca opuszczone i tak zarośnięte, że mi się Blair Witch Project włącza. Słowem cudnie jest :D
Niestety, początek trasy z wjazdem do lasu najbliżej naszego domu jest tak dziurawy, że ostatnio miałam niezłą kraksę. Dziura na dziurze, a że padało, to te dziury wypełnione wodą, a właściwie breją. Nie ma za bardzo jak przejechać, tu mi chłop pokazuje piękno przyrody, znaczy się ptaszka na drzewie (z dzieckiem byliśmy, więc się proszę głupio nie uśmiechać), tu chcę startować, tu kałuża, tu błoto, nim się obejrzałam leciałam do rowu. Normalnie człowiek by się wziął wywalił z asekuracją, może bym była trochę podrapana. Ale, ze względów technicznych, szczęście wożenia Matyldy na foteliku przypadło mi w udziale, więc asekurowałam ją, próbując przytrzymać tył roweru nogami, biodrami, pupą i w ogóle całą sobą, jednocześnie lądując na ryjek w krzaczory. Przyznacie, że niełatwe. Młodej nic się nie stało, wylądowała na boku razem z rowerem bardzo mięciutko, fotelik się sprawdził, jedynie rękę wsadziła do kałuży, co spowodowało na jej twarzy wyraz obrzydzenia. I nic nie było tak ważne jak wytarcie tej ręki i upaćkanego rękawa bluzy.
Mąż początkowo przerażony, widząc, że żyjemy rechotał pod nosem, dziecko było zdegustowane niestosownym zachowaniem matki, bo kto to widział tak się wywracać, zaś matka poszła w krzaki płakać, bo bolało ją WSZYSTKO.
Koniec końców, do pracy chodzę w długich spódnicach, żeby ludzi nie straszyć, bo wzorów na moich nogach nie powstydziłby się niejeden impresjonista, a Mąż mi nawet wczoraj, oglądając moje rany i siniaki rzucił komplement: O nabrałaś kolorków :D
W niedzielę jednakże znowu wsiedliśmy na rowery, bo jagody! Dziecko co prawda postawiło ultimatum: żadnego wywracania się, więc jechałam w wielkim skupieniu i z duszą na ramieniu :) Ale dzień wcześniej znaleźliśmy w lesie miejsce pełne jagodzin, a dojrzałe jagody śmiały się do nas z krzaczków, co było widać nawet przy prędkości 30 km/h. Pojechaliśmy więc tam zaopatrzeni w pudełka na jagody, zaparkowaliśmy furaki pod drzewem i dawaj w te krzaki. Matylda jagody lubiła od zawsze. Jak miała niecały roczek, pierwszy raz poszliśmy razem do lasu na jagody, gdzie Młoda dostała pudełko, weszła w sam środek jagodzin, usiadła (po pierwszym razie nabrałam doświadczenia - do lasu zawsze dawaj dziecku ciemne gacie, sok z jagód nie schodzi bez baaardzo silnej perswazji), po czym zaczęła zrywać jagódki - jedna do pudełka, jedna do buzi, jedna do pudełka, jedna do buzi, jedna do buzi, do buzi i ta też, żeby sprawdzić, czy słodka, a ta może być do pudełka. W ten sposób, po godzinie zbierania, nie przynosiliśmy do domu zbyt wiele. Za to Matyldę trzeba było szorować przez trzy dni, żeby zaczęła wyglądać jak człowiek, a nie jak sino-fioletowy zombiak. Nic to, była szczęśliwa :D
W tym roku jednak dosyć szybko się znudziła zbieraniem. Znalazłam bowiem gąsienicę, taką grubą, zieloną, w żółte paseczki i czarne kropki. A ostatnio czytałyśmy bajkę o gąsienicy, która potem zamieniła się w motyla, więc dla Młodej był to ciekawy okaz przyrodniczy. Tatuś został zmuszony do porzucenia jagód, wyjęcia aparatu i zrobienia sesji zdjęciowej gąsienicy. Tatuś stwierdził, że robienie zdjęć w krzakach to nie jest dobry pomysł, wsadził gąsienicę na gałązkę, a tą zaczepił na czubek małej choineczki. I cykał fotki. Sesja trwała, ja jedyna zbierałam jagody, a Ci realizowali swoje wizje artystyczne.
W końcu tatuś wrócił do zbierania jagód, a Młoda postanowiła zacieśnić więzy z przyrodą. Zabrała gąsieniczkę z patyczkiem z choinki i postanowiła pokazać jej las. Bo przecież gąsienica mogłaby być nietutejsza... Plułam sobie po butach ze śmiechu, słuchając jak Matylda opowiada: o tutaj są jagódki, lubisz jagódki? są pyszne, mniam, mniam, naprawdę, a tu jest droga, a tam drzewa, a wysoko niebo i słoneczko, słoneczko jest ciepłe, wiesz? a jak dwie chmurki na siebie wpadną to jest wtedy grzmot i on okropnie hałasuje, a z nieba czasem deszczyk pada, lubisz deszczyk?
Gąsienica mało się odzywała, więc w końcu przestała być atrakcyjnym kompanem do spaceru po lesie. Za to Młoda znalazła żabkę. Małą, brązową. Mamo, złap żabkę! Dobra, mogę złapać, żaba ma cztery nogi - maksymalna dopuszczalna przeze mnie ilość kończyn, nie brzydzę się, mogę złapać. Więc trzymałam żabkę, Matylda ją głaskała po pleckach i smyrała pod bródką, a Mąż robił kolejną sesję.
W obawie, przed chęcią Matyldy zapoznania się z każdym napotkanym zwierzątkiem w lesie, postanowiliśmy się jeszcze trochę przejechać. Przecież z gęstwiny mógłby wyjść dzik. Jak znam Młoda tez by chciała się zaprzyjaźniać... W trakcie poprzedniej wycieczki wyskoczyły nam na drogę dwa jelenie. Chyba matka i dziecko. Dziecko przerastało mnie wzrostem, więc jakby wypadły na ścieżkę dwa metry wcześniej, to obawiam się, że na siniakach i stłuczeniach by się nie skończyło. To chyba już lepiej, że wpadłam do rowu ... :D
W Dziczy poza przyjemnościami, jest także praca - ostatnio spadło więc na mnie pielenie grządki pod płotem przygotowanej pod iglaczki. I niech mi ktoś powie i wytłumaczy, bom może głupia, dlaczego na tej grządce trawa i inne roślinne tałatajstwo rośnie bujnie i odmawia dobrowolnego opuszczenia podłoża, a 30 centymetrów dalej, gdzie jest trawnik i już naprawdę wszystko jedno co tam rośnie, byleby było zielone, to rosnąć nie chce?
W czasie, gdy ja pieliłam, Młoda zażywała kąpieli w małym baseniku, pod czujnym okiem tatusia (jednym, bo drugie miał zatopione w książce, dobrze, że się zeza nie nabawił). Przy czym zaraz po wejściu do wody ściągnęła swój kostiumik kąpielowy, gdyż poczuła potrzebę wyprania go. Przez pół godziny go prała, byłam ciekawa, czy kolory pozostaną :D
Poszliśmy jeszcze puszczać latawiec na łąkę pod lasem. Matylda stwierdziła, że będzie puszczać go sama, więc biegała tam i z powrotem z latawcem w jednej dłoni i sznurkiem w drugiej. Dopiero po jakiś 10 minutach dotarło do niej, że chyba robi coś źle, bo się zmęczyła, pić jej się chce, a latawiec nie współpracuje. Latawiec przejął więc tatuś, nawet mu szło, Matylda się cieszyła, a ja wołałam: Zobacz Dusiaku, jak tata szybko biega z tym swoim brzuszkiem. To rzadki widok!
Tatuś kocha Matyldę, więc biegał dalej przez nieskoszone badyle, trawy i krzaczory. Kocha też matkę, więc się na nią nie obraził za głupie teksty :D
Robiliśmy grilla, graliśmy w scrabble, piekliśmy babeczki, robiliśmy tajną bazę z poduch kanapowych w salonie, goniliśmy koty, przytulaliśmy dęby... I jak tu Dziczy nie kochać. A jeszcze jesienią będą grzyby... Ah!
[gallery link="file" ids="1327,1328,1329"]
Autor zdjęć: Mąż
Kochana ja to mam na co dzień. Nawet do sklepu idę prawie 20 minut przez las więc wiem jak może być cudownie. A to cudowne powietrze i spokój. u mnie też na drugim blogu zdjęcia z wieczornego spaceru. Jedno powiem Twoja córeczka to cudowne dziecko. Życzę częstszych wypadów do Dziczy.
OdpowiedzUsuńFajnie mieć takie miejsce, gdzie można się oderwać od rzeczywistości. Mam nadzieję, że pocałowałaś żabkę, żeby sprawdzić, czy to nie jaki książę się Wam trafił. :)
OdpowiedzUsuńZdjęcia widziałam, cudownie :D
OdpowiedzUsuńJa jestem mieszczuch i nawet całkiem to lubię, że wszędzie mam względnie blisko - i pracę i przedszkole, i sklepy, i kino, i teatr, i urząd. Ale przyrodę uwielbiam i przebywanie z nią daje mi niesamowitego kopa energetycznego. Tylko robali jak dla mnie trochę za dużo ;)
A dziecko mam cudne, zgadzam się na całej linii :D (jak Młoda wejdzie w fazę buntu nastolatki, to będę sobie czytać to zdanie, żeby się uspokoić i nie udusić jej od razu :D)
Też myślę, że fajnie. Szkoda, że nie miałam takiego miejsca w dzieciństwie, ale dobrze, że Matylda ma.
OdpowiedzUsuńA żabki nie całowałam, bo na co mi taki książę z bajki, jak już mam jednego Misia - oderwanego od rzeczywistości :D
Mmm, prawdziwe wakacje :))
OdpowiedzUsuńAle powiem Ci że opis bardzo obrazowy zamieściłaś. Normalnie jakbym tam stała obok i się przyglądała. Lubię takie relacje :) ale ale... co do jagód... nie chcę Cię straszyć, ale jedzenie ich przed umyciem może się skończyć zarażeniem się bąblownicą... może więc lepiej nie zabierać małej na jagody?.
OdpowiedzUsuńNa razie tylko weekendy :)
OdpowiedzUsuńUfff wystraszyłaś mnie ta bąblownicą. Wszyscy dostali zakaz jedzenia niemytych owoców. Swoja drogą, jak mała byłam, to nikt się takimi rzeczami nie przejmował. Z drugiej strony, o boleriozie też wtedy nikt nie mówił, a jak sobie kojarzę fakty, to wiele osób chorowało właśnie na to, tylko lekarze choroby nie znali...
OdpowiedzUsuńW każdym razie Młoda już wie, chora być nie chce, z krzaczka bezpośrednio jeść nie będzie, ani palców oblizywać :) Dziękuję za ostrzeżenie :D