Chaos, chaos totalny :)
Zeszły tydzień upłynął nam na planowaniu rodzinnego obiadku z okazji urodzin Matyldy, zakupach i organizacji, co należy wziąć w Dzicz, bo na przykład talerzy na 10 osób to tam nie ma.... Nie ma też wielu innych rzeczy, które na co dzień nam się nie przeszkadzają w ogóle, ale być może tym razem warto je mieć. Mąż ponadto wymyślił sobie, że upiecze biszkopt, ot tak, bo chce spróbować i mu skubanemu wyszedł bardzo dobry!!! Mnie ciasta jakoś nie leżą. Do ciasta robiliśmy na szybko krem ze śmietany, żelatyny i serków danio, bo tylko tym dysponowaliśmy :) A ponieważ z wyglądu wyszło to wszystko całkiem fajnie, postanowiliśmy w Dzicz wziąć także i ów biszkopt (poza torcikiem z żółwiem, który zażyczyła sobie Młoda). Biszkopt okazał się strasznie suchy, więc podaliśmy go z lodami i brzoskwinią z puszki. Całkiem konkret. Szwagierka ma mieć urodziny niedługo, więc w najbliższy weekend chyba się skupimy na cieście w ramach prezentu :D
Wracając do Dziczy, to na szczęście Dzicz była uprzejma nagrzać się dość szybko, bo jak przyjechaliśmy wieczorem, to było w okolicach zera stopni. Matylda zasnęła, a my pichciliśmy obiadek na drugi dzień. Bo okazało się, że mój tata jednak nie przyjedzie. Spadek kondycji lub pielęgnowany foch - co, jeśli wziąć pod uwagę, że termin imprezy był ustawiany pod jego przygody zdrowotne, a on jednak nie przyjechał, lekko mnie zirytowało, niemniej jednak znam moich rodziców, więc tak zupełnie zaskoczona nie byłam.... Szkoda ze względu na Matyldę, bo jej bardzo zależało, żeby wszyscy byli...
No dobra, olejmy temat - pojawił się problem logistyczny, bo mój tata jest mobilny, a moja mama i Bunia - nie. W sobotę więc, skoro świt, przygotowałam śniadanie, zostawiłam Męża i Dziecię, co by ładnie udekorowali jeden pokój balonikami i stosownym, urodzinowym napisem, a ja rozpoczęłam podróże tam i z powrotem. Jak to dobrze, że Dzicz nie jest aż tak daleko, chociaż w niedzielę widok auta był dla mnie mało przyjemny... Dzięki tato!
Piątek spędziłam w garach, sobotę w garach, w Dziczy i w samochodzie, niedzielę - z mopem w ręku. Nie powiem - Luby i Młoda bardzo pomagali. Między innymi poszli w niedzielę na grzyby, dając mi chwilę samotności... No i następne okazy wysuszone, czekają na święta i zupę grzybową.
Impreza Matyldzie się spodobała i to, że rodzinka jest (prawie) w komplecie i to, że jest jej kuzyn i mogli razem szaleć na piętrze, bo dorośli byli zajęci gadaniem, gotowaniem, nakrywaniem, gadaniem i podawaniem, a Młodzi mogli zjeżdżać na materacu po schodach, które nie mają poręczy... i obiadek jej smakował, i tort, i zdmuchiwanie świeczek, i prezenty i nawet pomagała w sprzątaniu... Weekend choć męczący, to jednak był naprawdę sympatyczny...
W poniedziałek Matylda poszła na imprezę urodzinową koleżanki z przedszkola. i była potem bardzo dumna, bo pomyliły mi się godziny i byliśmy pierwsi. Zatem Młoda była jeszcze przed solenizantką, co było CZYMŚ w świecie przedszkolaków. Czy ja wspomniałam, że Dusiak chodzi na imprezy częściej niż my? Ciekawe, co będzie, jak zaczną się imprezy nastolatków? Wtedy zrobimy jej szlaban na wyjścia, no chyba, że wyrzucić śmieci, albo po ten papier toaletowy na drugi koniec osiedla... :D Oka, martwić się będę w odpowiednim czasie.
We wtorek z kolei pojechaliśmy na Pszczółkę Maję, bo znajomi mieli kupony zniżkowe i w sumie mieliśmy iść razem, ale ponieważ ze zgraniem czasu dwóch rodzin to dopiero jest problem, a w tym tygodniu pojechali sobie w swoją Dzicz, a kupony mają jednak jakiś termin ważności, więc w swej DOBROCI i ŁASKAWOŚCI oddali nam je. :D Uśmiecham się szeroko, bo wiem, że czytają.
Tak więc z przyspieszeniem ekspresowym po pracy, objeżdżając miasto w jedną i w drugą stronę (w drugą, to nawet dwa razy), skompletowaliśmy w końcu ekipę do kina, czyli my i kuzyn Młodej i poszliśmy na seans. Żeby nie było, bajka zaczynała się o 18:00, na wydrukowanych biletach mam godzinę zakupu 18:01, a przed wejściem na salę zadałam głupie pytanie, czy przypadkiem komuś się nie chce do łazienki? Oczywiście, że się chciało jednej i drugiej Młodzieży, więc świńskim truchtem lecieliśmy do kibelków po drugiej stronie kina. Co te dzieci u dziadków robiły przez godzinę, że zapomniały się wysikać? Na szczęście reklamy przed filmem nadal trwają najmarniej pół godziny, więc spoko luz, zdążyliśmy. Ciekawe, czy jak będę na emeryturze, to też tak będę wszystko w biegu robiła? Z przyzwyczajenia pewnie tak? :) Tak sobie pomyślałam, że mam dobrą okazję na co najmniej godzinną drzemkę, ale się wkręciłam w Maję i muszę przyznać, że się nawet nieźle ubawiłam. No, może nie rechotałam przez cały film, jak pan obok mnie, który śmiał się w głos non stop, podczas gdy jego mała córeczka kilkukrotnie zażądała wyjścia z sali. Pozdrawiam pana. Jak widać nie tylko lego są jak cycki :D I cały film mogę z czystym sumieniem polecić, jako coś naprawdę relaksującego i niewymagającego zbytniego zaangażowania, a i pośmiać się można, tylko Krzysztof Ibisz jako Filip mnie za bardzo nie przekonał.
W drodze powrotnej śpiewaliśmy Pszczółkę Maję (tę klasyczną od Wodeckiego), czyli ja się darłam, każdą zwrotkę śpiewając w innym stylu muzycznym, a Mąż podkładał beat. Dzieci były zachwycone, mijający nas przechodnie pukali się w czoło. Tak, proszę państwa, to jest jedna z tych rzeczy, które U-WIEL-BIAM w byciu mamą - jestem z dzieckiem, więc mogę rżnąć przygłupa. Bezcenne. Wiecie, że niektórzy to nawet się wtedy patrzą z zazdrością?
Tiaaaaa, z codzienności mogę zrobić powieść w odcinkach... To może na razie kliknę ten guziol "publikuj" i niech ten post idzie w świat, a co nowego, to dopiszę za kilka dni. Teraz należy zakończyć pracę ;) i jechac do domu, bo Młoda dzisiaj przeziębiona została w domu, a Mąż było nie było pracuje, więc na pewno nie ma czasu ogarniać na bierząco, to pewnie zastanę w mieszkaniu sajgon...
A w między czasie Luby i Dziecię zrobili Okropnie Sraszną Halloweenową Mordkę Dyniowego Upiora według projektu Młodej. A dzisiaj to chyba powinniśmy wosk lać, tylko gdzie ja znajdę klucz z dużym oczkiem?
Komentarze
Prześlij komentarz