Chyba jakoś tak wewnętrznie się obraziłam na blog, za tą ograniczoną ilość miejsca, bo usuwanie zdjęć mi bardzo nie leży. Zdjęcia to moja pamięć, moje wspomnienia, bez sensu, że muszę je usuwać.
Wymyśliłam sprytnie, że wrzucę je gdzieś do chmury, a we wpisach zostawię linki, ale to jest trochę roboty, która wymaga ode mnie czasu. A o czasie to ja już nie raz pisałam, więc nie będę się powtarzać o tej długości doby, że co to ja o niej myślę...
W każdym razie pisać chyba jeszcze mogę...
A uzewnętrznić się chciałam o tym, jakimi to dobrymi rodzicami jesteśmy, bo dla Młodej nocami wycinamy malutkich indianków, bo sobie Matylda wymyśliła zaproszenia na urodziny, a my przy tym tracimy wzrok, ale przecież dla dziecka wszystko .... :D
No dobra, od początku. Matylda będzie mieć piąte urodziny. W związku z tym urządzamy jej imprezę dla przyjaciół w sali zabaw. Wolałabym w mieszkaniu, ale przy metrażu 39,2 trójka dzieci to już jest tłok, a rodzice to chybaby musieli na balkonie siedzieć. A w listopadzie, wiadomo, to może nie być atrakcyjna forma rozrywki.
Więc sala zabaw. Rok temu też skorzystaliśmy z tego pomysłu i dzieci bawiły się świetnie. Co prawda w tym roku stwierdziłam, że może znajdę inną salę, bo jednak wiele już urodzin tam było robionych. I owszem inne sale są. Nawet są fajniejsze, ładniejsze i ciekawsze, ale niestety wszędzie oczekują, że jedzenie dla dzieci kupię u nich – najmarniej 10 złotych od łebka. I za te dziesięć złotych oni dadzą paluszki, parę żelków i chipsy!!! Chyba ich pogięło!!! Za dziesięć złotych od osoby, to ja tym dzieciom zrobię wykwintny dwudaniowy obiad z przystawką! Dzienna opłata żywieniowa w przedszkolu Matyldy wynosi 4,80! Za trzy posiłki!!! A w tych salach krzyczą 10 złotych za przegryzki. A w niektórych musisz jeszcze kupić tort. Ohhhhhh....
Wróciłam do opcji pierwszej sali i czekam, aż los się do mnie uśmiechnie większym mieszkaniem.
A w międzyczasie na tą imprezę urodzinową trzeba zrobić zaproszenia. O! Rodzice są ambitni i nie będą kupować zaproszeń – gotowców w sali zabaw, bo przecież wszyscy mają takie same. O nie.... Zaproszenia zrobimy sami, rodzinnie, będzie świetna zabawa... Czasem się zastanawiam, skąd we mnie takie romantyczne wizje, bo z reguły to jednak jestem realistką? Chociaż pierwszym pomysłem Młodej na formę zaproszenia był tort. Więc Mamusia – Idiotka w swej wyobraźni już widziała siebie i Córeczkę swą, jak razem robią takie miniaturowe torciki z kolorowych, papierowych walców, klejonych z kółek i prostokątów, a do każdego walca przyczepiona wstążką karteczka z zaproszeniem....
Na szczęście moja praktyczna strona też dała o sobie znać – postanowiłam zrobić próbę. Dwie godziny, z Matyldą pomagającą lub nie zajęło mi zrobienie wersji próbnej zaproszenia-torciku, z której byłam niesamowicie zadowolona – Dusiak również, żeby nie było. Po czym uświadomiłam sobie, że chyba się musiałam wcześniej w głowę uderzyć – robienie 12 takich zaproszeniowych torcików to będzie gehenna! Temat więc ucichł na jakiś czas, a potem chyba Matylda o torcikach z papieru zapomniała i z radością przyjęła zwykły format zaproszenia tyle, że wybrała sobie "okładkę". A że przyjęcie ma się odbyć w stylu indiańskim, kategorycznie zażądała w zaproszeniu też indianina. Więc mamusia znalazła w internecie grafikę indianina, zmniejszyła go do odpowiedniego rozmiaru, podrukowała hurtowo i siedzieli z Tatusiem późną nocą, psując sobie oczy, wycinając małych indianków. Mamusia zapewne miała zaćmienie umysłowe, co zdarza mi się chyba często, bo mogłam przecież "wkleić" grafikę indianina w zaproszenie i drukować wszystko hurtem. Ale wpadłam na to dopiero dziś rano. Tak zwane after birds....
Na szczęście Matylda miała siłę podpisać każde zaproszenie własnoręcznie, sadząc swoje drukowane kulfony ;) Ale muszę przyznać, że wyrobił się jej pewien charakter podpisu, bo na każdym zaproszeniu widać, że to ona pisała. Siły na wpisywanie imion zaproszonych dzieci starczyło jej tylko na cztery sztuki zaproszeń, więc resztę kończyłam ja, również kredką, tak jak zaczęła Matylda, zamiast wziąć długopis i też sadziłam straszne kulfony. Widać zapomniałam już, jak się pisze kredką :D
W każdym razie zaproszenia rozdane. To zostało mi jeszcze zrobić Młodej narzutkę indiańską, bo sobie wymyśliła, że fajnie się będzie przebrać. No fajnie, tylko Mama będzie teraz kombinować przebranie, bo do sklepu po gotowca nie pójdzie... Noooo, na bal przebierańców to jej strój księżniczki kupiłam, ale to dlatego, że moje umiejętności szycia nie obejmują falbanek, plisek, kokardek i zakładek. Ale indiańską narzutkę mogę zrobić...
W kwestii tortu również postanowiliśmy olać tradycję, bo w zeszłym roku tort urodzinowy jadły dzieci, jadła rodzina i znajomi, a jeszcze go zostało tyle, że bym się mogła nim wysmarować od stóp do głowy, ale nie miejsce tu na jakieś fantazje erotyczne :D
W tym roku, zrobimy babeczki z budyniem, ułożymy na formie do tortów w kółko, udekorujemy lukrowymi pisakami i z głowy. Babeczkę to sama z chęcią zjem, bo akurat za tortami nie przepadam.
A w najbliższy weekend impreza urodzinowa dla rodziny. Datowo trochę ni w pięć ni w dziesięć, ale w pobliżu jest Wszystkich Świętych oraz inne plany zdrowotne części członków rodzinki, więc obiad proszony jest w najbliższy weekend. Też miałam najpierw ambitne wizje, że zrobię typowy śląski obiad, patrz rolada wołowa, czerwona kapusta i kluski. Ale cena wołowiny na dziesięć osób jakoś mnie zmobilizowała do wymyślenia czegoś innego :D
Ciekawe, czy ja kiedyś osiągnę etap, że pójdę do sklepu i w ogóle nie patrząc na ceny kupię to, na co mam ochotę? Bo nadal mamy z Mężem plan, że kiedyś będziemy obrzydliwie bogaci... Z naciskiem na kiedyś ;)
Mam nadzieję, że po sobotnim obiedzie w Dziczy starczy nam jeszcze siły i czasu na niedzielny spacerek do lasu. Bo ostatnio poszliśmy się przejść, po czym Mój Mąż i Moje Dziecko, którzy nie lubią zbierać grzybów zaczęli je znajdować w ilościach hurtowych i odmawiali powrotu do domu. Okazało się, że tak, to oni MOGĄ zbierać grzyby, to znaczy, jak grzyby są. Widocznie Małżonek do tej pory chodził na grzyby, jak ich nie było... :D
Nazbieraliśmy jakieś trzy kilogramy, a najładniejszego prawdziwka znalazła Młoda i była z niego bardzo dumna. No fakt, grzybek był takim książkowym przykładem gatunku, z grubą białą nóżką i ślicznym zamszowym kapeluszem... No coś tam na świąteczna zupę grzybową będzie...
Najważniejsze, żeby wszyscy byli zdrowi i szczęśliwi.Potrafili razem fajnie się bawić i nie nudzić się w swoim towarzystwie. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńWidzę duże zaangażowanie w przygotowaniach :) czepnę się do czegoś innego.. otóż nie można mówić " kiedyś" bo to kiedyś może nie nadejść.. trzeba być precyzyjnym w takich przypadkach, przecież to myśli kreują rzeczywistość :)
OdpowiedzUsuńTakie własnoręcznie zrobione rzeczy wspomina się później najlepiej. Mam nadzieję, że zostawiliście jedno zaproszenie ku pamięci. Za dwadzieścia lat Wasza córka będzie miała, co wspominać. Ostatnio oglądałam u znajomej laurki, które robiła z córkami dla męża. Cudne.
OdpowiedzUsuńja niestety nigdy nie miałem okazji na zbieranie grzybów :) raz tata mnie nie wyciągał, a dwa nie zrywam, bo kojarzę tylko pieczarki i kurki ;)
OdpowiedzUsuńPodziwiam zaangażowanie i pokazanie, że rodzina może wyglądać jak z reklamy... :)
OdpowiedzUsuńu mnie niestety mniej kolorowo, tym bardziej pozytywnie zazdroszczę :)
Staramy się być zdrowi, nie zawsze wychodzi, ale na szczęście poważniejsze choroby nas omijają. Myślę, że jesteśmy razem szczęśliwi, a na nudę po prostu nie mamy czasu :D
OdpowiedzUsuńMyśli mamy pozytywne, ale często w kreowaniu rzeczywistości uczestniczą też osoby trzecie i przypadki losowe. Na to rzadko mam wpływ. Mogę tylko reagować po fakcie. Ale idziemy do przodu :)
OdpowiedzUsuńJa mam fizia na punkcie przechowywania pamiątek. Każde z mas ma swoje pudło na przechowywanie swoich. Nawet rysunki Młodej - te co lepsze - zostawiam. Uwielbiam raz na parę lat, przy okazji gruntownych porządków przekopywać takie starocie i przywoływać miłe wspomnienia.
OdpowiedzUsuńJa kiedyś grzybów w ogóle nie widziałam. Mogłam stać obok niego, rozglądać się i go nie widzieć. Aż pewnego razu poszłam do lasu i zaczęłam je widzieć. Jakby mi się umiejętność widzenia grzybów w ich naturalnym środowisku odblokowała :D Od tego czasu bardzo lubię. Tylko musiałabym zatrudnić kogoś do obierania, bo to już rozrywka nie dla mnie. A jeśli chodzi o rozpoznawanie, to kurki bardzo lubię i w sklepie to niby dla mnie oczywiste, że to kurki, ale sama nie zbieram, bo w lesie to już nigdy nie jestem pewna.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że się odezwałaś, bo już dawno Cię nie było.
OdpowiedzUsuńTak na prawdę, to do rodziny jak z reklamy brakuje nam co najmniej fryzjera, stylisty i pasty wybielającej do zębów ;)
A tak serio, to myślę, że jesteśmy ze sobą szczęśliwi, chociaż to, co mamy teraz po prostu wypracowywaliśmy przez wiele lat.
Trzymam kciuki za Ciebie, żebyś odnalazła szczęście bez względu na sposób rozwiązania sytuacji.
Pozdrawiam serdecznie