Przejdź do głównej zawartości

Dlaczego musiałam zrezygnować z chleba

To wcale nie będzie wpis o tym, że chleb i produkty pszenne tuczą, a ja właśnie rzuciłam się na jakąś dietę cud, bo wiosna i te sprawy. Nie, nie, ja jeść bardzo lubię i jakąkolwiek dietę mam w czterech literach, które są dość krągłe, to i dużo diet się tam zmieści ;) Generalnie staram się jeść zdrowo, a moje posiłki przeważnie są zbilansowane, ale jak mam ochotę zjeść kawałek czekolady, to zjadam i wyrzutów sumienia potem nie mam.


No, ale o chlebie miało być, którego na marginesie też dużo nie zjadam, bo akurat pieczywo nie jest moją ulubioną "potrawą". Ale jednak sama w rodzinie nie jestem. Mężowi kanapki do pracy robię, dziecko też chętnie coś spałaszuje na kolację, to chleb kupuję. Wiecie, jak ciężko jest kupić w mieście dobry chleb? W sensie - taki, co czerstwieje, a nie pleśnieje. Większość dostępnego obecnie pieczywa, jest smaczna pierwszego dnia, na drugi już niekoniecznie, a później to już ptaki dokarmiam i mi przykro, że im niedobre daję.


Ale jest sobie sklepik, niedaleko przedszkola Młodej, gdzie od lat ludzie się w kolejce po chleb ustawiali, bo i smaczny i krojony. Więc ja też od dwóch lat z okładem ze dwa razy w tygodniu tam zaglądam, jak Młodą w przedszkolu zostawię. I w ostatni poniedziałek przyrzekłam sobie, że byłam tam ostatni raz. Bo co z tego, że chleb dobry, jak mi go podaje i kroi wstrętna, smutna, nieuprzejma czarownica. Pani, co to z zachowania powinna w dziekanacie pracować, która psuje mi humor za każdym razem, jak się tam pojawiam. Taka, której kupujący przeszkadza, bo klient wybrzydza, pytania zadaje, a co to, a za ile, a po co to klient ma takie rzeczy wiedzieć, a po co mu informacja, czy ta drożdżówka z dżemem, czy z serem, bo co? bo zjeść by chciał? a co to za różnica, czy ser tylżycki, czy edamski, żółty jest...


Wiecie, jest poranek. Od szóstej rano trzy osoby tłoczą się w naszym malutkim mieszkaniu, przedpokoju i łazience, ja wszystkich poganiam, choć wiem, że się znowu spóźnię do pracy i moje gadki trafiają w próżnię. Staramy się nie robić nerwowej atmosfery, ale jednak jest wyścig z czasem. Potem trzeba drałować hektar w poszukiwaniu samochodu, bo pod blokiem, jak zwykle nie było miejsca. Potem trzeba podrzucić Lubego do pracy i spróbować wymknąć się niepostrzeżenie z tego skrawka centrum, w które wjechałam i wyjechać na autostradę, zanim zaatakują nas korki. Potem trzeba się dostać do przedszkola Młodej, w którym ubieranie papci trwa w wykonaniu Mojego Dziecka trwa NIEZIEMSKO długo. A jeszcze jak trafimy w szatni, na którąś z koleżanek... Tempo naprawdę spowalnia, bo pomiędzy zdjęciem jednego rękawa kurtki, a drugiego, należy wymienić się bieżącymi informacjami z życia przedszkolaków... Dzisiaj na przykład Matylda spotkała dwie koleżanki, których mamusie sprytnie zostawiły dzieci w szatni i sobie poszły. Ja nie lubię wychodzić z przedszkola, zanim się upewnię, czy Młoda trafiła do sali (jak byłam mała to pitnęłam z przedszkola i goniłam moją mamę przez dwa kilometry - żadna z opiekunek nie zauważyła i mama zrobiła konkretną awanturę). I ja, jako odpowiedzialna ;) mamusia czekałam, aż trzy dziewczynki się rozbiorą i przebiorą. Po czym Matyldzie się przypomniało, żeby zostawić pompony do tańca w swojej sali (rano się dzieci zbierają w sali wspólnej i dopiero na śniadanie idą do swoich sal). Jak wróciła, Zosi się przypomniało, że ona ma bransoletki i też je poleci zanieść do sali. W oczekiwaniu wpatrywałam się w Julkę, bo ona miała ze sobą mały zeszycik, ale nie, nie miała potrzeby zanosić go do sali. Jak już dziewczyny były gotowe,  z sali wspólnej wyszła jedna z wychowawczyń ciągnąc za sobą wielki wózek dla lalek i mówiąc: "Dziewczyny, to wasz wózek, z Motylków, biegnijcie go odwieźć do waszej sali."


Dla niewtajemniczonych - zostawienie dziecka w przedszkolu, to nie jest tylko minuta na wytrząśnięcie go z kurtki i butów. To skomplikowany proces, który trwa. :D


Z przedszkola wychodzę patrząc na zegarek zrezygnowana, bo się jeszcze muszę przebić na drugi koniec miasta. Aaaaa! no i jeszcze chleb! Naprawdę ranki nie są łatwe, ale nie jestem osobą, która się się wkurza na upływający czas, guzdralską rodzinę i korki - takie życie. Wszystko pozytywnie i z uśmiechem, no może nie zawsze, żeby boki zrywać, bo jednak jesteśmy wszyscy trochę zaspani, ale nerwowej atmosfery nie ma.


I wtedy wchodzę do sklepu, widzę Panią Smutno-Wredną, proszę o chleb krojony i już mi się robi niedobrze - atmosfera taka w sklepie. Wychodzę z chlebem pod pachą i w zależności od dnia- niezłym wkurwem, albo totalną depresją. Makabra.


Dlatego postanowiłam nie kupować już nigdy niczego w tamtym sklepie, trudno, będziemy jeść niedobre pieczywo, dopóki znajdę inną konkurencyjną piekarnię. Nawet jest jedna niedaleko i Mężowi nawet chleb smakował, to się chyba przerzucę. Dla swojej higieny psychicznej.

Komentarze

  1. A ja bym ostatni raz poszła do tego sklepiku i kupiła co tam trzeba a na koniec powiedziała, że nie będziesz już tam kupować, bo ona jest wredną babą itakietam ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jest w mojej okolicy taka jedna cukierka z pysznymi ciastkami... Ale sprzedawczyni jest naprawdę bardzo niemiła. Krzyczy, gdy ktoś nie może się zdecydować. Mówi, że kupujący ma obowiązek mieć drobne i najlepiej odliczoną kwotę, bo ona nie jest tu po to, żeby całe dnie babrać sie w drobnych i wydawać. I w taki własnie oto sposób nie jem słodkości, bo nienawidzę ta, chodzić.

    OdpowiedzUsuń
  3. Powinnam tam pójść, jak będzie jej szef. Tylko ja nie nie lubię robić ludziom koło pióra i poza tym szkoda mi czasu. Chleba też mi szkoda, bo ten z innej piekarni jednak gorszy. Szukam nadal.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobry sposób na odchudzanie :)
    A może kiedyś ktoś kupi ciastko z kremem tylko po to, by je rozkwasić babie na czole? Nie wszyscy są cierpliwi ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Robię coś, co jest strasznie nudne, ale jednak z tyłu głowy lata mi słówko: satysfakcja - ot taki dylemat

Wiecie, jak to jest? Pewnego dnia zachciewa się takiej babie leniwej, ale też takiej, co to potrafi się zaprzeć i zacisnąć zęby, no więc zachciewa się nagle babie wyjść z kuchni i zrobić coś ekscytującego.  Ekscytacja poza kuchnią może objawiać się w wyniku posmarowania ryjka rano kremem nawilżającym "na noc", tudzież poza domem - jazdą komunikacja miejską bez ważnego biletu, albo jazdą samochodem bez dokumentów, przy czym oba te zdarzenia muszą być wykonywane świadomie, bez świadomości, że się tych rzeczy nie ma, nie ma ekscytacji... No wiecie, taka baba przykładowa mogłaby wymieniać i wymieniać różne przykłady życia na krawędzi, ale podam jeden. Biegi przełajowe z przeszkodami. Takich imprez w całej Polsce jest wbrew pozorom całkiem sporo, zeszłej jesieni znalazłam jedną, mieliśmy rodzinnie pojechać, zobaczyć, jak takie "cóś" wygląda na żywo, żebym na wiosnę 2018 mogła się mentalnie przygotować i zacząć startować.  Widocznie jednak zachłysnęłam się tym

Zakręcenie życiowe - poziom fyfnosty

Co robi idiotka, jak ma za dużo spraw na głowie i nie ogarnia? Przytula kolejny problem i kolejną rzecz do załatwienia, bo jak nie ogarniam, to może jestem po prostu źle zorganizowana?... Ktoś zna z autopsji? Efektem zakręcenia są sytuacje lekko komiczne, we mnie wzbudzające niepokój, jednakże stanowiące świetny materiał do anegdotek... Otóż.... Budzi mnie rano budzik, natarczywie i stanowczo. usiłuję z zamkniętymi oczami wymacać telefon, żeby wyłączyć te irytujące dźwięki, które wbijają mi się w mózg. Myślę sobie "O rany, ale jestem niewyspana. Poziom zmęczenia na oko czwartkowy." Więc wstaję ucieszona myślą, że jutro piątek, piąteczek, piątunio, a potem weekend, więc może trochę odpocznę, gdy nagle, strzałem znikąd, życie uderza mnie w potylicę i rodzi się we mnie - bynajmniej nie błogie - uświadomienie czasoprzestrzeni. Laska, weekend się właśnie skończył, jest poniedziałek 6 rano, świat przed tobą stoi otworem... Oka, ale dajcie mi chwilę, przynajmniej otworzę oc

Zmiana daty

Muszę przyznać, że ostatnie dni minionego właśnie roku spędziłam tak jak chciałam - leniwie... No, może gdybym nie miała dziecka, repertuar filmowy dobrałabym inaczej, ale mówi się trudno i ogląda się dalej, chociaż szczerze powiedziawszy taka "Koralina" na-ten-przykład, to mną lekko wstrząsnęła. W Święta Młoda dostała od dziadków puzzle - dwa razy po 500 elementów. Szybkie obliczenia dały mi nadzieję, że jeden obrazek powinien się zmieścić na takim małym stoliczku, który mieliśmy do dyspozycji w naszym pokoju w Dziczy. Nieważne, że dwudziesta minęła, że Młoda powinna iść spać, że może by jej książkę poczytać... nie-waż-ne!. Ja kocham puzzle i nie układałam ich ponad 10 lat! Te z "My little pony"i "Księżniczkami Disney'a" się, proszę Państwa, nie liczą... Postanowiłam nadrobić zmarnowane lata. Mąż i dziecko postanowili mi pomóc i musiałam tłumić warczenie, że ja chcę SAMA!!!! - no przecież wspólna, rodzinna zabawa, nie będę znowu taką zołzą, dla nic