W tym roku niestety mamy straszny niedosyt rowerowy, bo nasze rowery zostały w Dziczy, a Dzicz w wakacje przechodziła znowu remont. No, może nie całościowy, ale wymiana schodów wewnątrz i tarasu na zewnątrz skutecznie uniemożliwiała nam coweekendowe wyjazdy.
Wczoraj, po raz pierwszy od dawna wsiadłam na rower pożyczony od szwagierki i przekonałam się, jak bardzo kocham swój i tęsknię za nim. Pomijam fakt, że szwagierka jest ode mnie około 20 centymetrów wyższa, więc po wdrapaniu się na siodełko, nie dosięgałam do pedałów ;) Realia życia kurdupla :D Dzielnie przeszukałam mieszkanie teściów, żeby znaleźć jakiekolwiek narzędzia do odkręcenia śruby pod siodełkiem, bo nie liczyłam nawet, że mogłabym znaleźć klucze nasadowe. W pewnym momencie nawet pomyślałam, że chyba będzie szybciej, jak poproszę panów z ekipy remontowej, którzy właśnie montują liczniki w bloku teściów, czy by mi czegoś nie pożyczyli - na przykład siły fizycznej. Ale okazałam się być bohaterem w swoim domu, a właściwie w domu cudzym, coś znalazłam, śrubę odkręciłam, siodełko obniżyłam, nie żeby na komfortową wysokość, ale dałam radę pedałować, wycieczka rowerowa z dzieciakami doszła do skutku i nawet nie zleciałam z wysokości na ryjek :)
A cały ten przydługawy wstęp miał doprowadzić do opowieści o tym, jak Młoda uczyła się jeździć na rowerze. A trzeba przyznać, że była w tym temacie dość oporna.
Rower dwukołowy kupiliśmy jej zeszłej jesieni, wsadziliśmy za siodełko kijek i uparcie namawialiśmy Młodą na pedałowanie. Jakoś jej to w ogóle nie szło, wykrzywiała się na siodełku w prawo albo w lewo i jak tylko puszczałam kijek, Młoda leciała. Doszło do tego, że na dźwięk słowa "rower" Młoda krzywiła się i pytała, czy może jednak jechać na hulajnodze? Trochę się zdegustowaliśmy, bo z jednej strony zależało nam, żeby się nauczyła jeździć, z drugiej - nie chcieliśmy jej zniechęcać.
Nadeszła jednak zima, więc zrobiliśmy przerwę od jazdy, chociaż tłumaczyliśmy jej, że w Dziczy robimy sobie wycieczki rowerowe i bez sensu, żeby ona z nami nie jeździła, zwłaszcza że dziadkowie też postanowili jeździć z nami. Liczyliśmy po cichu, że po zimie może się Młodej coś odmieni. Nadeszła wiosna, rower wrócił na tapetę, ale Dziecko Me nadal było oporne w tej kwestii. Czasami nawet udawało jej się jechać prosto, ale zaraz podniecona informacją, że jedzie sama, zaczynała się przekrzywiać i lądowaliśmy w punkcie wyjścia. I tak to trwało, aż do pewnego dnia, w którym nas obie trafił szlag.
Matylda chciała jechać na rowerze na plac zabaw. Ale w pokoju miała sajgon, bo coś tam malowała, coś tam kleiła, generalnie prace plastyczne w rozkwicie. Poprosiłam ją, żeby posprzątała po zabawie i się umyła, przy czym nie skontrolowałam, co robi, bo sama musiałam jeszcze przed wyjściem wykonać parę czynności. Tylko zauważyłam przy wychodzeniu z domu, że zabawek z ziemi już nie podniosła, więc już mi współczynnik zadowolenia poleciał w dół. W drodze na plac zabaw spojrzałam Memu Dziecku w twarz i okazało się, że ta twarz jest brudna z soku pomidorowego. Zamaszysty, pomarańczowy, już zaschnięty wąs na pół dziuba. Ruszyło mnie to trochę, zwłaszcza po tych nieposprzątanych zabawkach. Natomiast na placu zabaw ruszyło mnie już konkretnie, gdy Młoda ściągnęła bluzę i okazało się, że dłonie i przedramiona są brudne z farby. Nie umyła się pomimo, że prosiłam. To znaczy, może się i popryskała wodą, ale nie na tyle, żeby zmyć plamy. Nie zdzierżyłam i zaczęłam werbalnie uzewnętrzniać pretens. A potrafię ;)
W ramach kary miałyśmy natychmiast wracać do domu. W tym momencie w Młodą trafił piorun - odwróciła się na pięcie trzasnęła drzwiami od placu zabaw, wsiadła na rower i POJECHAŁA. SAMA! Gdyż rodzicielka nie będzie jej ot tak po prostu wciskać nieuzasadnionych w jej mniemaniu pretensji! Ona tego słuchać nie będzie i odjedzie ode mnie w siną dal! Myślę, że w pierwszej chwili nawet do niej nie dotarło, że jedzie sama na rowerze. Po prostu z wściekłości, zamiast sobie pójść - pojechała, bo miała pod ręką rower...
Z mojej piersi wydobyło się radosne kwiczenie, złość przeszła momentalnie uznając, że jej obecność w tak doniosłej chwili jest nie na miejscu, a ja całą sobą czekałam, kiedy Mati zorientuje się, że jedzie. Dotarło do niej po kilkudziesięciu metrach i stanęła jak wryta. Po czym zawróciła rower, podjechała do mnie z uśmiechem na ustach i wykrzyczała: Mamo, jeżdżenie na rowerze jest banalne!
Alleluja!
Od tego czasu możemy robić 30-kilometriwe wycieczki po Dziczy i okolicach. Młoda jest niezrażona, niezrównana i niezmordowana, byleby było piciu i wałówa. A najlepiej kocyk, to sobie jeszcze można w lesie, albo na polance zrobić piknik. Teraz ona po prostu kocha rower. Więc szczęśliwi jesteśmy, że udało nam się w końcu zaszczepić w Dziecku miłość do czegoś, co sami kochamy.
Komentarze
Prześlij komentarz