Właśnie taki był wczoraj wieczorem wizerunek Młodej. Cała twarz czerwona, wyglądała jak poparzona. Gorące policzki i wielgachne plamy. Nie, nie, to nie był efekt gorączki, tylko spełnienia życzenia mamusi, pod tytułem: "Umyj dziecko twarz"...
Zacznę może od początku, bo wstępem wprowadziłam chaos.
W sklepie kupiliśmy Młodej kulę do kąpieli. Taką kulę, co się rozpuszcza w wodzie z sykiem i bulgotem i robi pianę, albo zabarwia wodę. Młoda kąpać się lubi. Piana raz na jakiś czas, też jest ok, a poza tym będą dodatkowe dźwięki i kolory. Łał!!! Kula do kąpieli była na półeczce z artykułami dla dzieci, ale się jeszcze upewniłam, czytając etykietkę i nadwyrężając swój wzrok, bo to wiecie, wszystko drobnym druczkiem, czy ona aby na pewno jest dla dzieci. Tak, na pewno jest dla dzieci.
Wieczorem napuściłyśmy więc ciepłą wodę do wanny, Młoda zrobiła plusk kulą, kula zrobiła sssssyk, bulubulubul, pssssss i zaczęła się rozpuszczać przy efektach dźwiękowych i wizualnych, co wyraźnie cieszyło Dziecko Me. No ok, niech ma raz na jakiś czas, chociaż cena kuli, było nie było jednorazowego użytku, była niewiele niższa od butli płynu do kąpieli. Może nie syczy, ale ładnie pachnie ;)
Dziecko zostało pozostawione w łazience samo sobie, niech się pobawi, popluska, a potem umyje i wyjdzie z łazienki, przy czym jeszcze krzyknęłam przez drzwi: "Umyj porządnie twarz!" Po dwudziestu minutach dotarło do mnie coś, co gabarytowo przypominało Moją Córkę, rozwiany włos przypominał Moją Córkę, zdarty głosik (gdy uparcie ćwiczyła piosenkę na zajęcia ze śpiewu) przypominał Moją Córkę, natomiast z twarzy to ona była podobna zupełnie do nikogo. Może do Hellboya, tylko bez tych rogów. Nawet spiłowanych.
Zdławiłam w sobie okrzyk przerażenia, bo nie będę dziecka straszyć, a własny zawał postanowiłam zdusić, zmiąć w kuleczkę i odłożyć na później. Całe policzki Młodej oraz nosek lśniły krwistą czerwienią. Wyglądała jakby sobie przystawiła do twarzy tatar, tylko płaski, a nie zmielony. Przez moment jeszcze myślałam, że zdarła sobie twarz pumeksem - tak, Moje Dziecko mogłoby wpaść na taki niesamowicie fajny pomysł. Ale okazało się, że Matylda twarz, zgodnie z życzeniem umyła, ale nie spłukała jej pod bieżącą wodą, tylko tą wodą, którą miała w wannie, z super ekstra zajefajnym specyfikiem, który wyżarł jej skórę.
Nie no, oczywiście, że przesadzam i koloryzuję, by budować u czytelników napięcie i klimat opowieści, ale Młoda wyglądała konkretnie. I chyba musiała mnie ta sytuacja mocno przerazić, bo Młoda pobiegła do lustra sprawdzać, jak wygląda. No wiecie, nie była zadowolona...
Przede wszystkim obmacałam ją od stóp do głów, czy gdzieś jej się nie robi jakaś opuchlizna, sprawdziłam, czy czerwone plamy nie wyskoczyły gdzie indziej i pochwaliłam w duchu, że tym razem nie umyła czoła, bo by sobie jeszcze do oczu nachlapała, a nie wiem, jaka by była reakcja. Wcisnęłam Młodej do ust wapno (chociaż ostatnio znajoma usłyszała od aptekarki, że wapno wcale nie ma właściwości odczulających, a te mądrości ludowe, przekazywane z pokolenia na pokolenie, to mit) i posmarowałam ją kremem, specjalnym na takie okazje uczuleniowe, oddając się wpierw piętnastominutowej lekturze ulotki z kremu, bo nie byłam pewna, czy będzie pasował do skóry twarzy siedmiolatki. Instrukcja była większa, niż tubka z kremem, więc chwilę trwało, zanim przekopałam się przez te zwały tekstu, Młoda tymczasem szarpała mnie za rękę, zrozpaczona wizją swojej szybkiej śmierci, a w każdym razie niefortunnego wizerunku, bo jak ona się z taką czerwoną mordką w szkole pokaże? Mnie natomiast na widok Własnego Dziecka zaczynało już wszystko swędzieć.
Oczywiście, buźka Matyldy do rana doszła do siebie i nabrała standardowego brzoskwiniowego odcienia. Nie spodziewałam się, że taka pierdółka, jak kula do kąpieli narobi takiego problemu. Zwłaszcza, że Młodej uszkodziło tylko twarz.
Na szczęście nasza rodzina nie jest jakoś zbytnio uczuleniowa. Coś tam czasem się przytrafi, ale bez wielkich ekscytacji. Chociaż ostatnio coś mnie uczuliło jakoś porządnie, bo plamy mi wyskoczyły, swędziały tak, że miałam ochotę dokonać amputacji części ciała i w ogóle nie chciały schodzić. Pomogły dopiero piguły i wspomniany kremik. Chociaż ciemne plamy zaczęły blednąć dopiero niedawno. Ostatnio tak bardzo źle wspominałam alergię na własne mleko, które produkowałam po urodzeniu Młodej. Na szczęście trwało to tylko miesiąc. Bo mleko odmówiło współpracy produkcyjnej. I może dobrze, bo nogi miałam wtedy rozdrapane do krwi. Ot, takie miłe wspomnienia z początków macierzyństwa ;)
Biedulko, teraz będziesz miała trochę problemu, aby zmusić ją do mycia twarzyczki :)
OdpowiedzUsuńJa będąc nastolatką wyczytałam, że na trądzik najlepszy wyciąg z aloesa. Natarłam tym twarz i wyglądałam, podejrzewam, jak Twoja córka. Twarz czerwona jak pomidor. Także wiem, jak to jest i współczuję Twojej córce. Zdrówka jej życzę! :)
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
OdpowiedzUsuńMycie zębów i twarzy to jest coś, o Młodej wyjątkowo nie pasuje. No, ale jest mus ;)
OdpowiedzUsuń