Przejdź do głównej zawartości

Ferie, których miało nie być

Pewnego dnia, jeszcze jakoś w listopadzie, koleżanka zadała mi pytanie: To co z tym naszym wyjazdem na ferie, zamawiałaś już coś, jaki termin, kiedy płacimy zaliczkę?


Popatrzyłam na nią bezmyślnym wzrokiem, co nie odbiega zbytnio od mojej standardowej miny ;) bo lekko się zdziwiłam. Jakie ferie? Przecież nic nie planowaliśmy, bo remont, bo jakieś horrendalne wydatki, których nie umiem ogarnąć, bo liczyliśmy, że urlop okołoferiowy spędzimy na malowaniu ścian i sufitów oraz innych temu podobnych atrakcyjnych zajęciach.


A tymczasem, okazało się, że nasze córki w szkole umówiły się, że jadą razem na ferie. Do pensjonatu za Karpaczem, w którym spędziliśmy dwa tygodnie wakacji. Tylko że Hania, grzeczne dziecko, przekazała informację rodzicom, rodzice się ucieszyli, bo się lubimy i byli na tak, a nasza mała zołza jakoś zapomniała nam o tym powiedzieć. Się nie złożyło...


Przemyśleliśmy jednak sprawę i skoro los, a raczej Nasze dziecko, zdecydował za nas, to w sumie, czemu nie pojechać? Do naszych dwóch rodzin dołączyła się jeszcze jedna, zrobiła nam się ekipa spora, ale zgrana i sprawdzona. Pani w pensjonacie, gdy usłyszała, że przyjedziemy w jedenaście osób, dała nam naprawdę atrakcyjne ceny, więc porozpisywaliśmy sobie urlopy i oczekiwaliśmy na ferie, aczkolwiek gdzieś tam w tle, bo nam cały czas nad głową wisiał remont, święta i kilka innych pierdółek życiowych. Z pensjonatem mieliśmy wszystko ugadane, więc im też nie zawracałam głowy dzwonieniem co tydzień.


Myśleniem o feriach zajęłam się dopiero po Nowym Roku i niestety 4 stycznia zrobiło mi się ciemno przed oczami, gdy przeczytałam maila od właścicielki pensjonatu, że pensjonat został właśnie zamknięty. Już nawet nie dochodziłam, dlaczego, co się stało, czy wydarzenia życiowe, czy finansowo im się nie kulało, bo w głowie łomotało mi jedno pytanie - gdzie ja znajdę na dwa tygodnie przed wyjazdem miejsca w pensjonacie na jedenaście osób? Jeszcze jakby chodziło o naszą trójkę, to może, ale trzy rodziny? Sprawa byłaby prosta, gdybyśmy wszyscy spali na forsie, ale niestety nie żyjemy w bajce, tylko w realu i na hotel z trzy tysiaki za tydzień, nikogo z nas nie stać.


Jedna wielka masakra! Jeszcze dorośli - pół biedy, chociaż było nam szkoda, bo już się wszyscy nastawili na wyjazd. Ale dzieciaki? Mielibyśmy zaryczaną i pogrążoną w otchłani rozpaczy piątkę dzieciaków, które już planowały wspólne zabawy, wspólne spanie i wspólne smażenie jajecznicy...


I cud się zdarzył. Zadzwoniłam do koleżanki, która ma pensjonacik z kilkoma pokojami do wynajęcia, też w górach, chociaż nie tych ;) Potem zdarzył się cud numer dwa - akurat dla nas było miejsce. Co prawda pobyt nie obejmuje wyżywienia, ale akurat żadna z nas - trzech Matek Polek od gotowania nie ucieka, więc to nie stanowiło problemu. Zmiana kierunku i tak spowodowała w naszych dzieciakach rozstrój nerwowy, ale w końcu dotarło do nich, że jedziemy wszyscy razem, więc plany nie ulegają drastycznej zmianie. Wyjazd obrócony o 180 stopni, na dwa tygodnie przed terminem...


I pojechaliśmy na ferie, na które mieliśmy nie jechać, ale nasze dzieci nas umówiły, że jedziemy, na które potem mieliśmy nie jechać, bo wybrany pensjonat zniknął z mapy turystycznej... A jednak się udało :)


Ferie były trochę leniwe, bo mało zwiedzaliśmy i mało jeździliśmy po okolicy. Ale najważniejszy dla naszych dzieciaków i tak był śnieg. Całkiem sporo śniegu. W naszej okolicy ostatnie zimy były raczej szarobure niż białe. Ostatnia konkretna zima przytrafiła się nam siedem lat temu, co wspominam ze zgrzytaniem zębów, bo właśnie urodziłam Młodą i łaziłam z nią na te cholerne, zalecane przez lekarzy spacerki. Codziennie. Szlag mnie trafiał, bo trzeba się było przedzierać przez zaspy. Z wózkiem. Każde wyjście z domu z Młodą nosiło w sobie znamiona surwiwalu, a po powrocie do domu, mogłam wykręcać ubrania, które miałam na sobie.


Od tego czasu śnieg u nas gościł w ilościach oszczędnych. Sanki kupione pięć lat temu leżały sobie cichutko w szafie, ne ważąc się choćby pisnąć i użyte były naprawdę zaledwie kilka razy. Nawet jeśli w tygodniu coś naprószyło, to w weekend, kiedy mielibyśmy czas na te sanki pójść była już chlapa i błocko.


Dzieciaki były więc zadowolone z ilości śniegu za oknem i twardo zjeżdżały na wszystkim na czym się dało. Nawet na małych plastikowych nartkach, podobnych do tych, które mieliśmy w dzieciństwie, przyczepianych plastikowymi paskami do butów. A byłam pewna, że dziewczyny już z nich wyrosły... Oczywiście dorośli też nie odmawiali sobie tej rozrywki, czego dowód mam na zdjęciach i filmach, znowu w ilości pierdyliarda. Udało nam się zrobić wieczorne ognisko z pieczeniem kiełbasek, chlebka i ziemniaków zasypanych w popiele. Te na wpół spalone ziemniaki, zapijane kefirem ratowały mój żołądek na drugi dzień, bo tak się jakoś nieszczęśliwie potknęłam tego wieczora, że wpadłam do kilku kubków wina za dużo ;) A na co dzień - niepijąca. No cóż, wypadki się zdarzają - oby zostało mi zapomniane ;)


A gdyby ktoś był w okolicach Sopotni Wielkiej (wiecie, to jest obok Sopotni Małej), to można zajrzeć na stację kosmiczną. Zostałam tam kapitanem statku kosmicznego i w pomarańczowym wdzianku astronauty lądowałam na Marsie :D


Jedyny minus był taki, że dwójka dzieci się niestety rozchorowała, a po powrocie do domu rozłożyło także część dorosłych plus Moje Dziecko. Ale to podobno ogólna tendencja w naszym regionie, sądząc po obłożeniu przychodni. Po tygodniowych feriach mieliśmy więc w domu przymusowy szpital, a ja zamiast spać i odpoczywać, próbowałam wszelkimi siłami zbić u Młodej czterdziestostopniową gorączkę. Polecam rozrywkę :D


Ale idzie ku lepszemu.


Po feriach, w szkole, Moje Dziecko wzruszyło mnie swoim wypracowaniem, które krótkie, acz treściwe, zawierało w sobie zdanie: "jeździłam na sankach, nartach i jabłuszku". Łzy wzruszenia dotyczyły jabłuszek, które my - wszyscy rodzice na wyjeździe beztrosko i bezmyślnie nazywaliśmy w obecności naszych dzieci "dupolotami". Przecież wiadomo, że każde stwierdzenie z "dupą" w środku, jest dla dzieci źródłem niezrozumiałej fascynacji i będą je powtarzać z uporem maniaka, przez najbliższe trzy miesiące, nawet przez sen ;) Ale jednak Młoda pokazała klasę i znajomość synonimów, czym mnie wzruszyła niezmiernie.


Komentarze

  1. A morał z tego krótki i powszechnie znany, dzieciom się powierza ferie i wyjazdowe plany ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Linka "rymnęła" w sedno, więc już nic nie dodam, tylko pogratuluję zacięcia w szukaniu nowej miejscówki.

    OdpowiedzUsuń
  3. Tiaaa... Na wiosnę planuję rzucić w Młodą globusem. Gdzie złapie, tam spróbujemy pojechać, bo mi się marzą zagraniczne wojaże :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Robię coś, co jest strasznie nudne, ale jednak z tyłu głowy lata mi słówko: satysfakcja - ot taki dylemat

Wiecie, jak to jest? Pewnego dnia zachciewa się takiej babie leniwej, ale też takiej, co to potrafi się zaprzeć i zacisnąć zęby, no więc zachciewa się nagle babie wyjść z kuchni i zrobić coś ekscytującego.  Ekscytacja poza kuchnią może objawiać się w wyniku posmarowania ryjka rano kremem nawilżającym "na noc", tudzież poza domem - jazdą komunikacja miejską bez ważnego biletu, albo jazdą samochodem bez dokumentów, przy czym oba te zdarzenia muszą być wykonywane świadomie, bez świadomości, że się tych rzeczy nie ma, nie ma ekscytacji... No wiecie, taka baba przykładowa mogłaby wymieniać i wymieniać różne przykłady życia na krawędzi, ale podam jeden. Biegi przełajowe z przeszkodami. Takich imprez w całej Polsce jest wbrew pozorom całkiem sporo, zeszłej jesieni znalazłam jedną, mieliśmy rodzinnie pojechać, zobaczyć, jak takie "cóś" wygląda na żywo, żebym na wiosnę 2018 mogła się mentalnie przygotować i zacząć startować.  Widocznie jednak zachłysnęłam się tym

Zakręcenie życiowe - poziom fyfnosty

Co robi idiotka, jak ma za dużo spraw na głowie i nie ogarnia? Przytula kolejny problem i kolejną rzecz do załatwienia, bo jak nie ogarniam, to może jestem po prostu źle zorganizowana?... Ktoś zna z autopsji? Efektem zakręcenia są sytuacje lekko komiczne, we mnie wzbudzające niepokój, jednakże stanowiące świetny materiał do anegdotek... Otóż.... Budzi mnie rano budzik, natarczywie i stanowczo. usiłuję z zamkniętymi oczami wymacać telefon, żeby wyłączyć te irytujące dźwięki, które wbijają mi się w mózg. Myślę sobie "O rany, ale jestem niewyspana. Poziom zmęczenia na oko czwartkowy." Więc wstaję ucieszona myślą, że jutro piątek, piąteczek, piątunio, a potem weekend, więc może trochę odpocznę, gdy nagle, strzałem znikąd, życie uderza mnie w potylicę i rodzi się we mnie - bynajmniej nie błogie - uświadomienie czasoprzestrzeni. Laska, weekend się właśnie skończył, jest poniedziałek 6 rano, świat przed tobą stoi otworem... Oka, ale dajcie mi chwilę, przynajmniej otworzę oc

Zmiana daty

Muszę przyznać, że ostatnie dni minionego właśnie roku spędziłam tak jak chciałam - leniwie... No, może gdybym nie miała dziecka, repertuar filmowy dobrałabym inaczej, ale mówi się trudno i ogląda się dalej, chociaż szczerze powiedziawszy taka "Koralina" na-ten-przykład, to mną lekko wstrząsnęła. W Święta Młoda dostała od dziadków puzzle - dwa razy po 500 elementów. Szybkie obliczenia dały mi nadzieję, że jeden obrazek powinien się zmieścić na takim małym stoliczku, który mieliśmy do dyspozycji w naszym pokoju w Dziczy. Nieważne, że dwudziesta minęła, że Młoda powinna iść spać, że może by jej książkę poczytać... nie-waż-ne!. Ja kocham puzzle i nie układałam ich ponad 10 lat! Te z "My little pony"i "Księżniczkami Disney'a" się, proszę Państwa, nie liczą... Postanowiłam nadrobić zmarnowane lata. Mąż i dziecko postanowili mi pomóc i musiałam tłumić warczenie, że ja chcę SAMA!!!! - no przecież wspólna, rodzinna zabawa, nie będę znowu taką zołzą, dla nic