Nasz dzielny Sid został odstawiony do mechanika. Na calutki dzień. Potrzebował chłopak wymiany oleju, filtrów, czyszczenia klimy, naprawy ręcznego i kilku pierdółek, które raz w roku mu się należą. Niech ma :D
W związku z powyższym musiałam wracać z pracy autobusem. Biurowiec, w którym pracuję znajduje się na tak zwanym zadupiu, gdzie wróble zawracają, co ma swoje plusy - cisza, spokój i bażanty majestatycznie przechadzające się pod oknami. Ma też swoje minusy - do przystanku jest ho, ho, hoooo, daleko. W ogóle do wszystkiego daleko, więc czekał mnie godzinny powrót do domu z przesiadkami.
Uzbrojona w bilet i pozytywne nastawienie, urwałam się parę minut z pracy, bo oczywiście wszystkie autobusy jadą kilka minut przed szesnastą, albo dwadzieścia po. Idę, co prawda, nie do końca przygotowana, bo w łapkach parasol (zapowiadali burze) oraz kurtka (rano było zimno, teraz już upał, no i te burze...), generalnie niepotrzebne graty nieporęcznie mi dyndają dookoła, no i jeszcze torebka, która waży 7 kg i nie wiem, co w niej mam, ale z pewnością nie wodę, a akurat mnie suszy od tego marszu i tego upału, ale nic to - idę dziarsko, bo co to dla mnie, buty na szczęście miałam wygodne....
Nagle, jakiś instynkt wewnętrzny każe mi się odwrócić - za mną w oddali majaczy sylwetka autobusu, przede mną w oddali majaczy sylwetka przystanku, co robić, co robić? Trzeba biec! Tak, jak moja babcia, co przyzwyczajona do dawnych "lepszych", jak to niektórzy mówią czasów i jak widzi kolejkę, to najpierw trzeba w niej stanąć, zająć sobie miejsce, a dopiero potem ewentualnie sprawdzać, za czym kolejka ta stoi. Taka pomroczność jasna na nią spada. Na mnie też spadła, okryła mnie całą i szeptała do uszka - biegnij, biegnij...
No więc biegnę. Autobus ma przewagę silnika spalinowego, ja mam tylko swoje biedne dwie nóżki, co muszą unieść resztę ciałka, torebkę, parasol i różne inne - nieprzydatne w bieganiu - bimboły. Biedne moje nóżki, ale nic to, pędzę dalej, bo autobus już mnie minął, a ja nadal do przystanku mam kawał. Nawet mi przez głowę przemknęło, że po cholerę ja tak biegnę, przecież za minutę przyjedzie następny autobus, a za kolejną minutę drugi i czy ja muszę tak biec z włosem rozwianym? Nie mogę tak po prostu z godnością i na spokojnie PÓJŚĆ na przystanek?
Otóż nie! Jakiś cholernie uparty instynkt rączej łani się we mnie odezwał i sadziłam te susy jak idiotka i biegłam i biegłam, chociaż już wiedziałam, że na ten autobus nie zdążę, biegłam dalej. I chyba jakieś siły wyższe postanowiły mi jednak pokazać, żem głupia, stawiając na mojej drodze maluśki kamyczek, który mimo rozmiaru, zachwiał mną w posadach i wywróciłam się koncertowo... (właściwie powinnam użyć bardziej dosadnego słowa, bo słowo "wywrócić się" jakoś nie obrazuje stosownie sytuacji)
Już później, siedząc w autobusie (w kolejnym oczywiście, ten pierwszy odjechał w siną dal, gdy podnosiłam swoje zwłoki z ziemi, zaledwie 50 metrów od przystanku), więc siedząc w tym autobusie, brudna i potargana, z trawą we włosach, chichrałam się okrutnie z własnej głupoty oraz z faktu, że to pewnie musiało zabawnie wyglądać. Wykonałam bowiem lot koszący, jakiś metr nad ziemią, ciało pięknie wyprostowane, rączki do przodu, nóżki do tyłu, parasolka i kurtka w różne świata strony, przerażenie w oczach, dziwne, że butów nie zgubiłam... Po locie wykonałam ślizg na klasycznego szczupaka i przejechałam kolejny metr po trawniku i żwirze. Gdybym sama stała obok, to zamiast pomóc samej sobie wstać, pewnie bym krztusiła się ze śmiechu.
Postanowiłam już więcej nie kusić losu, więc po przebyciu połowy trasy autobusem, nie w głowie mi było przesiadanie się. Poszłam do domu na piechotkę. Zaledwie półgodzinny spacerek.
Przeżyłam, nic sobie nie złamałam, ubrania przetrwały, brud i plamy dało się sprać, a rozczochrana jestem zawsze, więc nie było różnicy ;)
Na pamiątkę zostały mi siniaki, zadrapania i szramy, i stłuczona kość biodrowa. Pokazywałam wieczorem Młodej rany, które odniosłam, żeby jej nie było przykro, że tylko ona taka poobijana, co Moje Dziecko skwitowało kręcąc głową z niedowierzaniem - Mamo, ale z ciebie niezdara! Ale bolące miejsca zostały ojojane i pożałowane, więc bolą mniej...
Nie wiedziałam, że ta komunikacja miejska taka niebezpieczna ;)
Oh, jak dobrze to znam... Czasami człowieka coś zmusza do biegu i krzyczy "run Forrest, ruuuun!", choćby autobus był szybszy. Choćby i tysiąc autobusów miało przyjechać po nim. Mało tego: choćby nawet nie było przystanku!!!
OdpowiedzUsuńCieszę się, że ktoś mnie rozumie, bo Mąż mnie wyśmiał ;)
OdpowiedzUsuń